Objął ją bez słowa. Był to spontaniczny gest. Trzymał ją po prostu w ramionach jak potrzebującą pocieszenia przyjaciółkę.
– Powiedz, jak mogę ci pomóc.
Westchnęła ciężko.
– Jestem wykończona, Peter. Odprowadzisz mnie do samochodu?
– Tylko tyle?
– Tego mi naprawdę potrzeba. Towarzystwa kogoś, komu mogę zaufać.
– Dobrze trafiłaś – odparł z uśmiechem.
Na piątym poziomie szpitalnego parkingu nie było żywej duszy i ich kroki odbijały się głuchym echem od betonowych ścian. Gdyby Catherine szła sama, oglądałaby się cały czas za siebie. Przy Peterze nie czuła strachu. Odprowadził ją do mercedesa. Zaczekał, aż usiadła za kierownicą, zatrzasnął drzwiczki i wskazał na zamek.
Skinęła głową, wciskając blokadę drzwi.
– Zadzwonię do ciebie – obiecał.
Odjeżdżając, widziała we wstecznym lusterku, jak macha jej na pożegnanie. Po chwili zniknął jej z oczu.
Wracała do domu w Back Bay z uśmiechem na ustach.
Przypomniała sobie rozmowę z Moore’em.
„Zdarzają się mężczyźni godni zaufania.
Ale nigdy nie wiem, jak ich rozpoznać.
Nie dowiesz się, póki nie będziesz w potrzebie. Wtedy zobaczysz, kto cię nie opuści”.
Na Petera z pewnością mogła liczyć. Jako na przyjaciela i kochanka.
Zwolniwszy na Commonwealth Avenue, skręciła w podjazd do budynku i otworzyła pilotem bramę garażu. Gdy wjechała do środka, sprawdziła we wstecznym lusterku, czy brama się zamknęła, i dopiero wtedy zaparkowała samochód. Czujność stała się jej drugą naturą. Miała już pewne nawyki we krwi. Wchodząc do windy, upewniła się, czy jest pusta, a wychodząc z niej, rozejrzała się po korytarzu. Przekroczyła próg mieszkania i natychmiast zaryglowała drzwi. Forteca była bezpieczna. Dopiero teraz opuściło ją napięcie.
Stojąc przy oknie, popijała mrożoną herbatę i delektowała się chłodem klimatyzowanego pomieszczenia. Widziała spocone twarze ludzi na ulicy. W ciągu półtorej doby spała zaledwie trzy godziny. Zasłużyłam na chwilę spokoju, pomyślała, przytykając do policzka zimną szklankę. Położę się wcześnie spać i będę odpoczywać cały weekend. Moore musi zaczekać. Jeszcze zdążę sprawić sobie ból.
Opróżniła szklankę i postawiła ją właśnie na blacie w kuchni, gdy zabrzęczał pager. Brakowało jej tylko wezwania do szpitala. Dzwoniąc do centrali Pilgrim Medical Center, nie ukrywała rozdrażnienia.
– Mówi doktor Cordell. Odebrałam sygnał, ale nie mam dziś nocnego dyżuru. Zaraz wyłączę pager.
– Przepraszam, że niepokoję, pani doktor, ale mieliśmy telefon od syna Hermana Gwadowskiego. Nalega, że musi się z panią zobaczyć.
– To niemożliwe. Jestem już w domu.
– Tak, powiedziałam mu, że ma pani wolny weekend.
Twierdzi, że jutro wyjeżdża, i chce z panią pomówić, zanim zwróci się do adwokata.
– Do adwokata?
Catherine oparła się o kuchenny blat. Boże, nie miała teraz siły przez to przechodzić. Była tak zmęczona, że nie potrafiła zebrać myśli.
– Doktor Cordell?
– Czy pan Gwadowski powiedział, kiedy chce się ze mną spotkać?
– Będzie czekał do szóstej w szpitalnej kafejce.
– Dziękuję. – Catherine odłożyła słuchawkę, wpatrując się tępo w lśniące kafelki. Jakże dbała o to, żeby były czyste!
Ale choćby starała się być najbardziej pedantyczna i zaplanować sobie życie w najdrobniejszych szczegółach, zawsze trafi się taki Ivan Gwadowski, który wszystko zepsuje.
Chwyciwszy torebkę i kluczyki do samochodu, opuściła ponownie swoje sanktuarium.
Zerknęła w windzie na zegarek i stwierdziła z niepokojem, że jest już za piętnaście szósta. Nie zdąży na czas do szpitala i Ivan Gwadowski będzie sądził, że go zlekceważyła.
Wsiadając do mercedesa, sięgnęła po słuchawkę telefonu i zadzwoniła do centrali.
– To znowu ja, doktor Cordell. Muszę skontaktować się z panem Gwadowskim. by go zawiadomić, że się spóźnię. Wie pani, skąd telefonował?
– Zaraz sprawdzę… Nie ze szpitala.
– Z komórki?
Telefonistka przez chwilę milczała.
– To dziwne…
– Co takiego?
– Dzwonił z tego samego numeru, co pani.
Catherine zmartwiała z przerażenia. Po plecach przeszedł jej zimny dreszcz. Telefonował z mojego samochodu.
– Doktor Cordell?
W tym momencie zobaczyła go we wstecznym lusterku. Uniósł głowę jak kobra. Chcąc krzyknąć, wciągnęła w płuca opary chloroformu.
Słuchawka wypadła jej z ręki.
Jerry Sleeper czekał w samochodzie obok hali lotniska. Moore wrzucił torbę na tylne siedzenie, wsiadł do wozu i zatrzasnął drzwiczki.
– Znalazłeś ją? – spytał od razu.
– Jeszcze nie – odparł Sleeper, ruszając od krawężnika. – Jej mercedes zniknął, a w mieszkaniu nie ma żadnych śladów walki. Cokolwiek się stało, zaszło błyskawicznie, w jej samochodzie albo gdzieś w pobliżu. Peter Falco widział ją ostatni, mniej więcej kwadrans po piątej, na szpitalnym parkingu. Pół godziny później recepcjonistka z centrali wezwała doktor Cordell przez pager i rozmawiała z nią przez telefon. Po chwili Cordell zadzwoniła ponownie z samochodu, ale rozmowa została nagle przerwana. Telefonistka twierdzi, że osobą, która jej poszukiwała, był syn Hermana Gwadowskiego.
– Potwierdziliście to?
– Ivan Gwadowski leciał w południe samolotem do Kaliforni. To nie on dzwonił.
Obaj dobrze wiedzieli, kto to zrobił. Nie musieli tego głośno mówić. Moore patrzył zdenerwowany na długi rząd tylnych świateł samochodów, lśniących w mroku jak czerwone paciorki.
Ma ją w swoich rękach od szóstej wieczorem. Co zdążył zrobić w ciągu tych czterech godzin?
– Chcę zobaczyć mieszkanie Warrena Hoyta – oświadczył Moore.
– Właśnie tam jedziemy. Wiemy, że skończył dyżur w Interpath Labs około siódmej rano. O dziesiątej zadzwonił do szefa, że musi nagle wyjechać do rodziny i będzie w pracy najwcześniej za tydzień. Od tej chwili nikt go nie widział. Ani w domu, ani w laboratorium.
– A co z tą rodziną?
– Nie ma żadnych krewnych. Jego jedyna ciotka zmarła w lutym.
Rząd czerwonych świateł zamienił się w mglistą czerwoną smugę. Moore zamrugał powiekami i odwrócił wzrok, by Sleeper nie zobaczył w jego oczach łez.
Warren Hoyt mieszkał w North End, osobliwym labiryncie wąskich uliczek i ceglanych kamienic, który stanowił najstarszą dzielnicę Bostonu. Uchodziła za bezpieczną dzięki czujności Włochów, będących właścicielami wielu okolicznych sklepów. Przy ulicy, po której chodzili bez obaw turyści i lokatorzy domów, miał swą kryjówkę potwór.
Mieszkanie Hoyta znajdowało się na drugim piętrze. Parę godzin wcześniej przeczesała je dokładnie ekipa policyjna. Kiedy Moore wszedł do środka i zobaczył nieliczne meble i niemal puste półki, poczuł, że stoi w miejscu pozbawionym już duszy, że nie znajdzie tam żadnych śladów obecności człowieka, który je zajmował.
Doktor Zucker wyłonił się z sypialni i oznajmił:
– Coś mi tu nie gra.
– Czy Hoyt jest tym, kogo szukamy?.
– Trudno powiedzieć.
– Co zatem wiemy? – spytał Moore, spoglądając na Crowe’a, który powitał ich w drzwiach.
– Zgadza się rozmiar butów. Osiem i pół. Pasuje do odcisków z mieszkania Ortiz. Znaleźliśmy na poduszce kilka krótkich, jasnobrązowych włosów. To też by się zgadzało. A na podłodze w łazience leżał długi czarny włos.
Moore zmarszczył brwi.
– Była tu kobieta?
– Może przyjaciółka.
– Albo kolejna ofiara – stwierdził Zucker. – Ktoś, o kim jeszcze nie wiemy.
– Rozmawiałem z właścicielką, która mieszka na dole – oznajmił Crowe. – Widziała Hoyta dziś rano, kiedy wracał z pracy. Nie ma pojęcia, gdzie jest teraz. Nietrudno zgadnąć, co mówi na jego temat: Porządny lokator. Spokojny, nie sprawia żadnych kłopotów.