Przez całą noc wpatrywała się w żarówkę. Kilka razy zapadała w sen i budziła się przerażona, czując skurcze w żołądku. Ale strach nie trwa w nieskończoność. W miarę upływu godzin, nie mogąc wyzwolić się z więzów, popadła w rodzaj czujnego odrętwienia. Trwała w koszmarnym zawieszeniu między niedowierzaniem a poczuciem rzeczywistości, koncentrując myśli wyłącznie na tym, jak bardzo chce jej się pić.
W pewnej chwili usłyszała kroki i skrzypienie otwieranych drzwi.
Natychmiast oprzytomniała. Serce zaczęło tłuc jej się w piersi jak ptak, próbujący wydostać się z klatki. Wciągnęła w płuca chłodne powietrze, przesycone zapachem ziemi i wilgotnych murów. Oddychała coraz szybciej, słysząc odgłos kroków na schodach. Nagle zobaczyła go nad sobą. W świetle żarówki jego spowita cieniem twarz wyglądała jak uśmiechnięta czaszka z pustymi oczodołami.
– Masz ochotę się napić, prawda? – rzekł spokojnym, opanowanym głosem.
Nie mogła mówić, bo miała usta zaklejone taśmą, ale widział odpowiedź w jej rozgorączkowanych oczach.
– Zobacz, co tu mam, Catherine. – Gdy uniósł do góry kubek, usłyszała cudowny brzęk kostek lodu i zobaczyła kropelki wody na chłodnej powierzchni szkła. -Łyknęłabyś odrobinkę?
Skinęła głową, nie patrząc na niego, lecz na kubek. Umierała z pragnienia, ale myślała już nie tylko o orzeźwiającym łyku wody. Rozważała dalsze ruchy i oceniała swoje szanse.
Jej oprawca zakręcił kubkiem, uderzając kostkami lodu o szkło.
– Musisz być grzeczna.
Będę, obiecała mu wzrokiem.
Zdarł jej z ust taśmę. Leżała w bezruchu, pozwalając wsunąć sobie między zęby słomkę. Pociągnęła łapczywie kilka kropli wody, ale nie zdołała ugasić palącego pragnienia. Spróbowała ponownie i natychmiast się zakrztusiła. Wszystko spłynęło jej po brodzie.
– Nie mogę pić… na leżąco – szepnęła. – Pozwól mi usiąść. Proszę.
Odstawił kubek i spojrzał na nią ciemnymi, przepaścistymi oczami. Zobaczył kobietę bliską omdlenia. Kobietę, którą należało przywrócić do życia, by móc czerpać przyjemność z jej trwogi.
Zaczął rozcinać taśmę, którą miała przywiązany do łóżka prawy przegub.
Serce waliło jej jak młotem. Pomyślała, że z pewnością to zauważy. Jej prawa dłoń, uwolniona z więzów, opadła bezwładnie. Nie poruszała się, nie napinała mięśni.
Zaległa nieznośna cisza. No, dalej! Uwolnij mi lewą rękę. Przetnij więzy! – ponagliła.
Zbyt późno zdała sobie sprawę, że wstrzymuje oddech, a on to zauważył. Z przerażeniem usłyszała, że odrywa z rolki nowy kawałek taśmy.
Teraz albo nigdy.
Sięgając po omacku do tacy z narzędziami, strąciła kubek i kostki lodu rozsypały się z chrzęstem po podłodze. Poczuła pod palcami stalowy uchwyt. Skalpel!
Gdy rzucił się na nią, uniosła rękę i wbiła mu ostrze w ciało.: Odskoczył z krzykiem, trzymając się za przegub.
Odwróciła się na bok i przeciąwszy skalpelem taśmę, uwolniła lewą rękę.
Gdy usiadła na łóżku, zrobiło jej się nagle ciemno przed oczami. Po całym dniu bez wody była osłabiona i nie mogła trafić ostrzem w taśmę, krępującą jej prawą kostkę. Machając na oślep skalpelem, rozcięła sobie skórę, ale pozbyła się więzów.
Została jeszcze lewa noga.
Uderzenie ciężkim rozwieraczem w skroń było tak silne, że zobaczyła gwiazdy.
Drugi cios trafił ją w policzek. Usłyszała trzask kości.
Nie pamiętała, kiedy upuściła skalpel.
Gdy odzyskała przytomność, miała spuchniętą twarz i nie widziała na prawe oko. Próbując poruszyć kończynami, stwierdziła, że przeguby i kostki ma znów przywiązane do łóżka. Ale Chirurg nie zakleił jej ust. Jeszcze mogła mówić.
Stał nad nią. Widziała, że ma zaplamioną koszulę. To jego krew, pomyślała z dziką satysfakcją. Zwierzyna pokazała pazury. Nie tak łatwo mnie pokonać. On żywi się strachem, więc musi zobaczyć, że się go nie boję.
Wziął z tacy skalpel i podszedł do niej. Czuła, jak wali jej serce, ale leżała nieruchomo, patrząc mu wyzywająco w oczy. Wiedziała już, że nie uniknie śmierci, i pogodziwszy się z tym, uwolniła się od lęku. To była odwaga skazańca. Przez dwa lata ukrywała się jak ranne zwierzę. Pozwalała, żeby duch Andrew Capry rządził jej życiem. Nigdy więcej.
No już, tnij. I tak nie wygrasz. Nie umrę pokonana.
Przytknął ostrze do jej brzucha. Mimo woli napięła mięśnie. Czekał, by ujrzeć na jej twarzy strach.
Okazywała mu tylko lekceważenie.
– Nie radzisz sobie bez Andrew, prawda? – powiedziała. – Nawet ci nie staje. Andrew musiał je pieprzyć, a ty się tylko przyglądałeś.
Przycisnął skalpel, przecinając skórę. Poczuła ból, gdy z rany popłynęły pierwsze krople krwi, ale nadal przeszywała go wzrokiem, nie okazując strachu i pozbawiając go satysfakcji.
– Nie potrafisz zerżnąć kobiety, prawda? Nie, musiał to robić twój bohaterski Andrew. A i on był nieudacznikiem.
Skalpel znieruchomiał. Zawisł w powietrzu. Widziała go w nikłym świetle.
Andrew. Kluczem do wszystkiego jest Andrew, pomyślała. Człowiek, którego ubóstwia. Jego bożyszcze.
– Andrew był nieudacznikiem – powtórzyła. – Wiesz, po co przyszedł do mnie tamtej nocy. prawda? Błagać o litość.
– Nie – wyszeptał ledwo dosłyszalnie.
– Prosił, żebym dała mu szansę. Płaszczył się przede mną. – Zaśmiała się szyderczo. Zabrzmiało to niesamowicie w tym ponurym miejscu. – To było żałosne. Twój bohaterski Andrew skamlał o pomoc.
Chirurg znów przycisnął ostrze i po boku spłynęła jej świeża strużka krwi. Z trudem powstrzymywała się od krzyku i mówiła dalej, tak pewnym tonem, jakby to ona trzymała w ręce skalpel.
– Opowiadał mi o tobie. Nie wiedziałeś o tym, prawda?
Wspominał, że jesteś takim tchórzem, iż boisz się nawet rozmawiać z kobietami. Sam musiał je dla ciebie znajdować.
– To kłamstwo.
– Nic dla niego nie znaczyłeś. Byłeś tylko pasożytem. Gnidą.
– Łżesz.
Ostrze zagłębiło się w jej skórze i choć próbowała nad sobą zapanować, z ust wyrwał jej się jęk. Nie wygrasz, kanalio. Już się ciebie nie boję. Nie boję się niczego.
Gdy robił kolejne nacięcie, wpatrywała się w niego wyzywająco, jak pogodzony z losem skazaniec.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY
Rizzoli przyglądała się rzędowi pudełek z ciastkami, zastanawiając się, w ilu z nich jest robactwo. Hobbs’ FoodMart był brudnym i niechlujnym sklepem spożywczym, typowym rodzinnym interesem, prowadzonym przez parę skąpych staruszków, którzy sprawiali wrażenie, że sprzedają dzieciom zepsute mleko. Dean Hobbs, stary jankes o podejrzliwym spojrzeniu, przyglądał się każdej ćwierćdolarówce, zanim przyjął zapłatę za towar. Niechętnie wręczył Rizzoli dwa centy reszty i zatrzasnął kasę.
– Nie zwracam uwagi, kto korzysta z tego bankomatu – oznajmił. – Bank wstawił go tutaj dla wygody klientów. Nie mam z tym nic wspólnego.
– Gotówkę pobrano w maju. Dwieście dolarów. Mam zdjęcie mężczyzny, który…
– Mówiłem już temu facetowi z policji stanowej, że teraz jest sierpień. Myślicie, że pamiętam klienta sprzed paru miesięcy?
– Był tu ktoś z policji stanowej?
– Dziś rano. Zadawali te same pytania. Czy wy nie macie ze sobą kontaktu?
A więc operacje w bankomatach już są sprawdzane. I to przez policję stanową, a nie lokalną. Cholera! Traci tylko czas.
Pan Hobbs zmierzył nagle wzrokiem nastolatka, który przyglądał się słodyczom.
– Hej, masz zamiar zapłacić za tego snickersa?
– Eee… tak.
– Więc wyjmij go z kieszeni, dobrze?