Chłopak położył baton z powrotem na półce i wymknął się ze sklepu.
Dean Hobbs mruknął:
– Zawsze są z nim problemy.
– Zna pan tego dzieciaka? – spytała Rizzoli.
– Znam jego rodziców.
– A innych klientów? Przychodzą tu stale ci sami ludzie?
– Rozejrzała się pani po miasteczku?
– Pobieżnie.
– To wystarczy. Lithia ma tysiąc dwieście mieszkańców. Niewiele tu jest do oglądania.
Rizzoli wyjęła zdjęcie Warrena Hoyta. Dysponowali tylko jego fotografią z prawa jazdy, sprzed dwóch lat. Mężczyzna o szczupłej twarzy, krótko przyciętych włosach i dziwnie pospolitym uśmiechu patrzył wprost w obiektyw aparatu. Dean Hobbs widział już to zdjęcie, ale postanowiła jeszcze raz mu je pokazać.
– Nazywa się Warren Hoyt.
– Wiem. Policja stanowa już mnie o niego pytała.
– Poznaje go pan?
– Powiedziałem im, że nie, i pani powtarzam to samo.
– Jest pan tego pewien?
– A jak pani myśli?
Rzeczywiście, sprawiał wrażenie człowieka, który nigdy nie zmienia zdania.
Przy drzwiach zadzwoniły dzwoneczki i do sklepu weszły dwie nastolatki, długonogie opalone blondynki w szortach. Dean Hobbs natychmiast skoncentrował na nich uwagę, patrząc, jak podchodzą, chichocząc, do pogrążonych w mroku półek.
– Ale wyrosły – mruknął z podziwem.
– Panie Hobbs?
– Hę?
– Gdyby zobaczył pan tego mężczyznę ze zdjęcia, proszę natychmiast do mnie zadzwonić. – Wręczyła mu wizytówkę. – O dowolnej porze. Na pager albo komórkę.
– Tak, tak.
Dziewczyny, niosąc torbę chipsów i sześciopak dietetycznej pepsi, podeszły do kasy. Pokazywały swe wdzięki, świecąc nagimi piersiami spod cienkich podkoszulków. Dean Hobbs sycił oczy tym widokiem i Rizzoli zastanawiała się, czy nie zapomniał już o jej obecności.
Zawsze to samo, pomyślała. Gdy pojawiają się piękne dziewczyny, staję się niewidzialna.
Wyszła ze sklepu i wróciła do samochodu. Wystarczyło, że postał chwilę w słońcu, a w środku było już jak w piecu, otworzyła więc drzwiczki i czekała, by się wychłodził. Główna ulica miasteczka zamarła w bezruchu. Widziała stację benzynową, sklep z artykułami żelaznymi i kafejkę, ale żadnych ludzi. Upał zatrzymał wszystkich w domach. Wszędzie słychać było szum klimatyzatorów. Nawet w małych miasteczkach nikt nie siadywał już przed domem z wachlarzem w ręku. Cud klimatyzacji sprawił, że ganki przestały być potrzebne.
Usłyszała dźwięk dzwonków przy drzwiach sklepu i zobaczyła, jak dwie nastolatki wychodzą leniwie na słońce. Gdy szły ulicą, w jednym z okien poruszyły się zasłony. W małych miasteczkach ludzie na wszystko zwracają uwagę. A już z pewnością na atrakcyjne, młode kobiety.
Czy zauważyliby zniknięcie dziewczyny? Zamknęła drzwiczki samochodu i wróciła do sklepu. Pan Hobbs krzątał się przy półce z warzywami, upychając główki świeżej sałaty w głębi chłodziarki, a zwiędnięte lokując z przodu.
– Panie Hobbs?
Odwrócił się.
– Pani znowu tutaj?
– Mam jeszcze jedno pytanie.
– To nie znaczy, że znam na nie odpowiedź.
– Czy w miasteczku mieszkają jakieś Azjatki?
Takiego pytania się nie spodziewał. Spojrzał na nią zaskoczony.
– Co?
– Chodzi o Chinkę lub Japonkę. Albo Indiankę.
– Mamy tu parę murzyńskich rodzin – stwierdził, jakby wychodziło na to samo.
– Być może zaginęła pewna dziewczyna. Ma długie czarne włosy, zupełnie proste, sięgające do ramion.
– Mówi pani, że jest Azjatką?
– Albo Indianką.
Zaśmiał się.
– Do diabła, to nie może być ona.
Rizzoli poczuła skok adrenaliny. Hobbs wrócił do półki z warzywami i zaczął układać stare cukinie na świeżych.
– Kogo pan ma na myśli?
– Na pewno nie jest Azjatką. Indianką też nie.
– Zna ją pan?
– Była tu ze dwa razy. Wynajmuje na lato Sturdee Farm. Wysoka dziewczyna. Niezbyt ładna.
Tak, to z pewnością zauważył.
– Kiedy widział ją pan po raz ostatni?
Odwrócił się i krzyknął:
– Hej, Margaret!
Otworzyły się drzwi prowadzące na zaplecze i do sklepu weszła pani Hobbs.
– Co?
– Czy w zeszłym tygodniu dostarczałaś towar do Sturdee Farm?
– Tak.
– I widziałaś tę dziewczynę?
– Zapłaciła mi.
– Spotkała ją pani potem, pani Hobbs? – spytała Rizzoli.
– Nie było okazji.
– Gdzie jest Sturdee Farm?
– Za zachodnim rozwidleniem. Ostatni dom przy drodze.
Rizzoli usłyszała brzęczy k pagera.
– Mogę skorzystać z telefonu? – zapytała. – Siadła mi bateria w komórce.
– Chodzi o rozmowę zamiejscową?
– Z Bostonem.
– Automat jest na zewnątrz – mruknął Hobbs i zaczął znów układać cukinie.
Klnąc pod nosem, Rizzoli wyszła na skwar, znalazła telefon i wrzuciła do niego monety.
– Detektyw Frost.
– Szukałeś mnie.
– Rizzoli? Co robisz w Massachusetts?
Zdała sobie sprawę, że zdradził ją numer aparatu, z którego dzwoniła.
– Zrobiłam sobie małą przejażdżkę.
– Nadal zajmujesz się tą sprawą?
– Trochę tylko węszę. Nic takiego.
– Cholera, jeżeli… – Frost zniżył nagle głos. – Jeżeli Marquette się dowie…
– Nie powiesz mu, prawda?
– Nie ma obawy, ale szybko wracaj. Szuka cię i jest wściekły.
– Muszę jeszcze sprawdzić jedno miejsce.
– Posłuchaj, Rizzoli. Daj sobie spokój, bo stracisz szansę na powrót do zespołu.
– Nie widzisz, że już ją straciłam? Wypieprzyli mnie! – Z trudem powstrzymując łzy, spojrzała z goryczą na pustą ulicę, nad którą unosiły się jak gorący popiół tumany kurzu. – Teraz pozostał mi tylko Chirurg. Muszę go dopaść.
– Policja stanowa już tam była. Nic nie znaleźli.
– Wiem.
– Więc co tam jeszcze robisz?
– Zadaję pytania, których nie zadali.
Odwiesiwszy słuchawkę, wsiadła do samochodu i ruszyła na poszukiwania czarnowłosej kobiety.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY
Samotny budynek Sturdee Farm znajdował się przy końcu długiej polnej drogi. Był to stary dom z odpryskującą białą farbą i gankiem, który zapadał się na środku pod ciężarem sterty drew.
Rizzoli siedziała przez chwilę w samochodzie, zbyt zmęczona, by wysiąść. I zdeprymowana tym, do czego sprowadzała się jej obiecująca niegdyś kariera. Tkwiła samotnie na polnej drodze, zastanawiając się, po jaką cholerę ma wchodzić po tych schodach, pukać do drzwi i rozmawiać z jakąś zaskoczoną jej wizytą kobietą, która przypadkiem ma czarne włosy. Pomyślała o Edzie Geigerze, policjancie z Bostonu, który również pewnego dnia zaparkował samochód na polnej drodze i uznał – w wieku czterdziestu dziewięciu lat – że dojechał już do kresu swojej drogi. Rizzoli dotarła wtedy pierwsza na miejsce zdarzenia. Gdy inni policjanci stali wokół samochodu z obryzganą krwią przednią szybą, kiwając głowami i użalając się nad biednym Edem, ona nie miała współczucia dla policjanta, który był na tyle żałosny, by strzelić sobie w łeb.
To takie proste, pomyślała, uświadamiając sobie nagle, że ma na biodrze broń. Nie służbową, bo tamtą oddała Marquette’owi, ale własną, zabraną z domu. Broń mogła być najlepszym przyjacielem albo najgorszym wrogiem. Czasem i jednym, i drugim.
Rizzoli nie zamierzała wkładać sobie lufy do ust, tak jak to uczynił Ed Geiger. Wyłączyła silnik i wyszła niechętnie z samochodu, aby zrobić, co do niej należało.
Rizzoli mieszkała całe życie w mieście i cisza tego miejsca robiła na niej dziwne wrażenie. Weszła po schodach na ganek. Skrzypiały nienaturalnie głośno. Nad głową brzęczały jej muchy. Zapukała do drzwi, ale nikt nie odpowiadał. Próbowała przekręcić gałkę – były zamknięte. Zapukała ponownie, po czym krzyknęła: „Halo!”. Jej głos zabrzmiał zaskakująco donośnie.