Выбрать главу

Tymczasem dopadły ją już komary. Pacnęła się ręką w policzek i zobaczyła na dłoni ciemną plamę krwi. Do diabła z życiem na wsi! Miejskie wampiry chodziły przynajmniej na dwóch nogach i widziało się je z daleka.

Zapukała jeszcze głośno parę razy i zabiwszy kilka następnych komarów, dała za wygraną. W domu najwyraźniej nikogo nie było.

Obeszła go wokoło, szukając śladów włamania, ale wszystkie okna były zamknięte, a żaluzje nie wyglądały na uszkodzone. Nikt nie dostałby się do środka bez drabiny, gdyż dom został zbudowany na podwyższonym kamiennym fundamencie.

Rozejrzała się po dziedzińcu i zobaczyła starą stodołę i zarośnięty rzęsą staw. Pływała po nim samotna kaczka, zapewne odrzucona przez stado. Nigdzie nie było śladu ogrodu. Widziała tylko wysokie po kolana chwasty, trawę i całe chmary komarów.

Do stodoły prowadziły wyżłobione w trawie koleiny. Przejeżdżał tamtędy niedawno samochód.

Pozostało jej do sprawdzenia jeszcze jedno miejsce.

Podeszła po śladach opon do drzwi stodoły i zawahała się. Nie miała nakazu rewizji, ale kogo to obchodziło? Zajrzy tylko do środka, żeby zobaczyć, czy nie ma tam samochodu.

Złapała za uchwyt i otworzyła ciężkie drzwi.

Promienie słońca rozproszyły mrok stodoły, oświetlając wirujące w powietrzu tumany kurzu. Rizzoli zastygła w bezruchu, wpatrując się w zaparkowany w środku pojazd.

Był to żółty mercedes.

Poczuła na twarzy kropelki zimnego potu. Wokół panowała grobowa cisza. Słyszała tylko brzęczenie muchy.

Nie pamiętała, kiedy rozpięła kaburę i wyciągnęła broń. Nagle miała ją już w ręce, podchodząc do samochodu. Wystarczył rzut oka, by stwierdzić, że nikt nie siedzi za kierownicą. Potem zajrzała do wnętrza. Na fotelu obok kierowcy leżało coś ciemnego. Peruka.

Skąd pochodzą zwykle włosy do czarnych peruk? Ze wschodniej Azji.

Długowłosa brunetka.

Przypomniała sobie taśmy wideo, nagrane w szpitalu w dniu zabójstwa Niny Peyton. Na żadnej z nich nie zarejestrowano przybycia Warrena Hoyta na piąty poziom.

To dlatego, że zjawił się na oddziale chirurgicznym w przebraniu kobiety, a wyszedł jako mężczyzna, wydedukowała.

Usłyszała krzyk.

Odwróciła się z bijącym sercem. Cordell?

Wybiegła ze stodoły, pędząc przez wysoką do kolan trawę w kierunku tylnych drzwi domu.

Były zamknięte.

Dysząc ciężko, cofnęła się i zmierzyła je wzrokiem. Do wyłamywania drzwi kopniakiem potrzebna była bardziej adrenalina niż siła mięśni. Będąc początkującą policjantką, jedyną w zespole, dostała kiedyś rozkaz, żeby wyłamać drzwi w mieszkaniu podejrzanego. Poddano ją próbie i inni policjanci oczekiwali, może nawet mieli nadzieję, że sobie nie poradzi. Kiedy czekali, by zobaczyć jej upokorzenie, Rizzoli, pałając wściekłością, rozbiła dwoma kopniakami drzwi i wtargnęła do środka jak Diabeł Tasmański.

Teraz czuła taki sam przypływ adrenaliny, celując broń we framugę i naciskając trzy razy na spust. Gdy kopnęła obcasem drzwi, posypały się z nich drzazgi. Spróbowała ponownie. Tym razem otworzyły się na oścież. Wbiegła do środka, przypadając do ziemi i czujnie się rozglądając. Była w kuchni. Mimo opuszczonych żaluzji widziała, że nikogo tam nie ma. W zlewie leżały brudne naczynia. Lodówka buczała i rzęziła.

Czy on tu jest? A może czai się w sąsiednim pokoju?

Chryste, powinna mieć kamizelkę kuloodporną. Ale nie spodziewała się takiego obrotu sprawy.

Pot spływał jej po piersiach, wsiąkając w sportowy stanik. Zauważyła na ścianie telefon. Podeszła do niego ostrożnie i podniosła słuchawkę. Nie było sygnału. Nie miała szans na wezwanie posiłków.

Nie zawieszając słuchawki, przesunęła się w kierunku drzwi. Zajrzała do sąsiedniego pokoju i zobaczyła, że jest to salon, w którym znajduje się wytarty tapczan i kilka krzeseł.

Gdzie może być Hoyt? Gdzie?

Weszła do salonu. W pół drogi syknęła z przerażenia, słysząc brzęczyk pagera. Cholera! Wyłączyła go i szła dalej.

Przystanęła w holu.

Frontowe drzwi były szeroko otwarte.

Nie ma go w domu.

Wyszła na ganek. Słysząc nad głową brzęczenie komarów, spojrzała na dziedziniec, na polną drogę, gdzie stał jej samochód, wysoką trawę i pobliski las. Było się tam gdzie ukryć. Gdy waliła jak ogłupiały byk w tylne drzwi, on wymknął się od frontu i uciekł do lasu.

Cordell jest w tym domu. Znajdź ją, nakazała sobie.

Weszła z powrotem do holu i ruszyła schodami na górę. Było tam gorąco i duszno. Spociła się jak mysz, przeszukując pospiesznie trzy sypialnie, łazienkę i szafy. Ani śladu Cordell.

Boże, tu można się udusić.

Zeszła z powrotem na parter. W domu panowała tak grobowa cisza, że przeszły ją ciarki. Nabrała nagle pewności, że Cordell nie żyje, że w stodole słyszała jej przedśmiertny krzyk.

Wróciła do kuchni. Przez okno nad zlewem widać było dobrze stodołę.

On widział, jak tam szłam. Wiedział, że zobaczę mercedesa i że nie ma czasu do stracenia.

Więc ją wykończył. I uciekł.

Lodówka zarzęziła kilka razy i ucichła. Rizzoli słyszała rytmiczne uderzenia swego serca.

Odwróciwszy się, zobaczyła drzwi do piwnicy. Tylko tego miejsca jeszcze nie przeszukała.

Panował tam nieprzenikniony mrok. Myślała z odrazą o schodzeniu do podziemi, gdzie czekały ją z pewnością koszmarne widoki. Nie miała na to ochoty, ale wiedziała, że Cordell musi tam być.

Sięgnęła do kieszeni po miniaturową latarkę. Oświetlając nią sobie drogę, zeszła dwa stopnie w dół. Powietrze było chłodne i wilgotne.

Poczuła zapach krwi.

Coś smagnęło ją po twarzy. Cofnęła się przestraszona. Odetchnęła z ulgą, uświadomiwszy sobie, że to tylko łańcuszek do włączania zawieszonej nad schodami lampy. Pociągnęła go, ale bez skutku.

Musiała jej wystarczyć kieszonkowa latarka.

Ponownie skierowała snop światła na schody, trzymając w ręce broń. Na piętrze było duszno i gorąco, a tu, choć spocona, drżała z zimna.

Dotarła do końca schodów i poczuła pod nogami ubitą ziemię. Było tam jeszcze zimniej, a gęste, wilgotne powietrze przesycał intensywny zapach krwi. Wszędzie panowała grobowa cisza. Słyszała tylko swój przyspieszony oddech.

Zakreśliła snopem światła łuk i omal nie krzyknęła, zobaczywszy nagle własne odbicie. Stała z wycelowaną bronią i serce waliło jej jak młotem na widok tego, co ujrzała.

Na półce stały rzędem duże, aptekarskie słoje. Nie musiała dokładnie im się przyglądać, by pojąć, co zawierają.

Jego trofea.

Słoi było sześć. Na każdym widniała etykieta z nazwiskiem. Było więcej ofiar, niż przypuszczali.

Ostatni słój – pusty, ale już podpisany – czekał na najcenniejszą zdobycz.

Catherine Cordell.

Rizzoli odwróciła się, oświetlając latarką sufit, masywne słupy i kamienne fundamenty. Promień światła zatrzymał się nagle w kącie piwnicy. Na ścianie była jakaś ciemna plama.

Krew.

Przesunęła snop światła i zobaczyła Catherine. Przeguby i kostki miała przywiązane taśmą do łóżka. Jej bok lśnił od świeżej krwi. Na białym udzie widać było szkarłatny odcisk dłoni, jakby Chirurg chciał zostawić na ciele ofiary swój znak. Przy łóżku stała nadal taca z narzędziami, którymi posługiwał się oprawca.

O, Boże. Mogłam cię jeszcze ocalić…

Dysząc z wściekłości, oświetliła latarką zakrwawiony tors Cordell, a potem jej szyję. Nie miała podciętego gardła.

Snop światła nagle zadrżał. Nie, to nie światło! Cordell się poruszyła.