Выбрать главу

Kevin westchnął. Chociaż było to wbrew jego naturze, postanowił zwierzyć się tym dwóm miłym, godnym zaufania kobietom. Przyznał, że się zdenerwował.

– Tak jakbyśmy tego nie widziały! – odparła Melanie, wywracając oczami. – A nie mógłbyś być nieco bardziej dokładny? Co cię tak wkurzyło?

– Właśnie to, o czym mówiła Candace – wyznał.

– Mówiła mnóstwo rzeczy.

– I wszystkie one świadczyć mogą, że popełniłem piramidalną pomyłkę.

Melanie cofnęła dłoń i zajrzała głęboko w ciemnobłękitne oczy Kevina.

– W jakiej sprawie?

– W dodawaniu tak dużej porcji ludzkiego DNA. Krótkie ramię szóstego chromosomu zawiera setki genów nie mających nic wspólnego z zespołem zgodności tkankowej. Powinienem raczej wyizolować wyłącznie potrzebny kompleks, a nie iść drogą na skróty.

– A więc te stworzenia otrzymują nieco więcej ludzkich protein – dopowiedziała Melanie. – A to ci dopiero historia!

– Tak się właśnie poczułem w pierwszej chwili – przyznał Kevin. – Przynajmniej do momentu, w którym wszedłem do Internetu, aby się dowiedzieć, czy ktokolwiek wie coś na temat zawartości krótkiego ramienia chromosomu szóstego. Niestety, jeden z badaczy poinformował mnie, że znajduje się tam spory segment genów ewolucyjnych. No i teraz zupełnie nie wiem, co stworzyłem.

– Ależ oczywiście, że wiesz – zaprzeczyła Candace. – Stworzyłeś transgeniczną małpę.

– To wiem – odpowiedział Kevin, a jego oczy płonęły. Zaczął szybko oddychać, na jego czole pojawiły się krople potu. – Ale obawiam się, że przekroczyłem granicę.

ROZDZIAŁ 6

5 marca 1997 roku

godzina 13.00

Cogo, Gwinea Równikowa

Bertram wjechał swoim trzyletnim jeepem cherokee na parking za ratuszem i ostro nacisnął na hamulce. Samochód sprawiał mu spore kłopoty i Bertram mnóstwo czasu spędzał w warsztatach samochodowych, naprawiając coraz to nowe usterki. Problemy jednak nie znikały, więc myśląc o Kevinie Marshallu, który dostając co dwa lata nową toyotę, nie wiedział, co to psujący się samochód, czuł rosnącą irytację. On na nowy samochód musiał poczekać jeszcze rok.

Wszedł na schody prowadzące spod arkad na werandę otaczającą budynek na wysokości pierwszego piętra. Z niej wszedł do głównego biura. Zgodnie z wolą Siegfrieda Spalleka nie było tutaj klimatyzacji. Podwieszony pod sufitem potężny wentylator obracał się leniwie, wydając przy tym modulowany warkot. Długie, płaskie skrzydła poruszały ciepłym i wilgotnym powietrzem w dużej sali.

Bertram głośno zawołał zaraz po wejściu, więc sekretarz Siegfrieda, Aurielo, spodziewał się gościa i gestem zaprosił go do gabinetu. Aurielo był mieszkańcem wyspy Bioko, czarnoskórym mężczyzną o szerokiej twarzy. Uczył się we Francji na nauczyciela, ale dopiero kiedy GenSys znalazło teren na Strefę, podjął swoją pierwszą pracę.

Gabinet był większy niż biuro, przez które Bertram wszedł. Zajmował całą szerokość budynku. Okna wychodzące na parking z tyłu i na plac od frontu osłonięte były okiennicami. Z frontowych okien roztaczał się imponujący widok na nowoczesny kompleks szpitalno-laboratoryjny. Z miejsca, w którym stał, Bertram mógł zobaczyć także okna pracowni Kevina.

– Siadaj – powiedział Siegfried, nie podnosząc nawet wzroku. Jego głos był chropowaty, gardłowy, z lekkim niemieckim akcentem. Spallek miał wyjątkowo despotyczny charakter. Podpisywał cały stos korespondencji. – Za moment skończę.

Bertram rozejrzał się po pokoju. Panował w nim bałagan. Nigdy nie czuł się w tym miejscu dobrze. Jako weterynarz i umiarkowany zwolennik programu ochrony środowiska, nie akceptował dekorowania pomieszczeń trofeami myśliwskimi.

Tymczasem tutaj wszystkie ściany, każdy kawałek wolnej powierzchni, przykryte zostały wypchanymi głowami zwierząt, nierzadko gatunków zagrożonych, spoglądających na ludzi swymi szklistymi oczami. Było tu wiele kotów, jak lwy, pantery, gepardy, a także pełen przekrój antylop – Bertram nawet nie sądził, że tyle ich tu może żyć. Kilka potężnych łbów nosorożców spoglądało tępo zza pleców Siegfrieda. Nad biblioteczką znajdowały się węże, wśród nich nawet szykująca się do ataku kobra. Na podłodze leżał krokodyl z otwartą paszczą, strasząc swymi ostrymi jak igły zębiskami. Obok krzesła, na którym usiadł Bertram, stał mahoniowy stolik ze słoniową nogą. W kącie stały skrzyżowane dwa ciosy słoniowe.

Bardziej jeszcze od myśliwskich zdobyczy zdobiących gabinet, niepokoiły Bertrama trzy czaszki leżące na biurku Siegfrieda. Wszystkie były otwarte, bez górnej części. Jedna miała w skroni otwór po kuli. Służyły za pojemnik do spinaczy, popielniczkę i świecznik do grubej świecy. Chociaż sieć elektryczna Strefy należała do najbardziej niezawodnych w całym kraju, czasami zdarzały się awarie, głównie za sprawą częstych i gwałtownych wyładowań elektrycznych.

Większość osób odwiedzających gabinet szefa GenSys w Afryce uznawała czaszki za małpie, Bertram jednak znał prawdę. Były to czaszki ludzkie, pochodziły od skazańców zabitych przez żołnierzy gwinejskich. Cała trójka to były ofiary skazane za obrazę państwa. Przeszkadzali GenSys w prowadzeniu operacji. Prawdę powiedziawszy, to złapano ich na kłusownictwie. Polowali nielegalnie na szympansy w Strefie. Siegfried traktował ten obszar jak swój prywatny teren łowów.

Kilka lat temu, kiedy Bertram delikatnie zakwestionował potrzebę eksponowania czaszek, Siegfried odparł, że utrzymują miejscowych robotników w ryzach.

– To ten rodzaj komunikatu, który oni doskonale rozumieją – wyjaśnił. – Takie symbole przemawiają do nich.

Bertram nie dziwił się, że miejscowi rozumieją informację. Żyli przecież w kraju cierpiącym na nadmiar straszliwych, diabolicznie okrutnych dyktatorów. Bertram doskonale pamiętał uwagę Kevina na temat czaszek. Powiedział, że przypominają mu o obłąkanym Kurtzu z Jądra ciemności Josepha Conrada.

– No – odezwał się Siegfried, odsuwając stos papierów na stronę. – Co cię niepokoi, Bertram? Mam nadzieję, że nie pojawiły się żadne kłopoty z nowymi bonobo?

– Nie, absolutnie żadnych kłopotów z nimi nie ma. Obie samice są doskonałe. – Wpatrywał się w szefa Strefy. Najbardziej rzucającą się w oczy cechą fizyczną była blizna nadająca twarzy Siegfrieda groteskowy wyraz. Ciągnęła się spod lewego ucha, przez policzek aż do nosa. Z upływem lat blizna ściągnęła się nieco i podniosła jeden z kącików ust Siegfrieda, powodując, że jego twarz wykrzywiał ciągły niby-szyderczy uśmiech.

Formalnie rzecz biorąc, Bertram nie podlegał Siegfriedowi. Jako szef weterynarii największego na świecie ośrodka badawczego i reprodukcyjnego dla naczelnych, Bertram porozumiewał się bezpośrednio z wiceprezydentem odpowiedzialnym w GenSys za całą operację, który z kolei miał bezpośredni dostęp do Taylora Cabota. Jednak w codziennej praktyce, szczególnie jeśli chodziło o udział w projekcie bonobo, w najlepiej pojętym własnym interesie Bertram starał się utrzymywać serdeczne stosunki z szefem Strefy. Problem polegał na tym, że Siegfried był człowiekiem porywczym i trudno się z nim współpracowało.

Swoją afrykańską karierę zaczął jako biały myśliwy, który za odpowiednie pieniądze potrafił dostarczyć klientowi wszystko, czego sobie zażyczył. Taka reputacja zmusiła go do opuszczenia wschodniej Afryki i przeniesienia się do zachodniej części kontynentu, gdzie prawa nie zawsze były tak kategorycznie przestrzegane. Siegfried stworzył silną organizację i interesy szły doskonale, aż tropiciele pewnego razu zawiedli go i postawili w niezwykle niebezpiecznej sytuacji. W rezultacie został poturbowany przez potężnego słonia, a dwoje klientów poniosło śmierć.