Выбрать главу

Wydarzenie to zakończyło definitywnie karierę Siegfrieda jako białego myśliwego. Poza tym zostawiło bliznę na twarzy i paraliż prawego ramienia. Kończyna zwisała teraz bezwładnie i bezużytecznie wzdłuż boku.

Wściekłość wywołana niefortunnym zdarzeniem uczyniła z niego człowieka zgorzkniałego i mściwego. GenSys jednak doceniło jego zdolności organizacyjne, znajomość zwyczajów zwierzęcych i jego bezwzględny, ale i niezwykle efektywny sposób postępowania z Afrykańczykami. Uznali, że idealnie nadaje się do pokierowania wielomilionową afrykańską operacją.

– Mamy inne problemy z bonobo – powiedział Bertram.

– Czy chodzi o coś więcej niż twoje wcześniejsze zmartwienie z powodu podzielenia się zwierząt na dwie grupy? – zapytał z wyraźnym lekceważeniem Siegfried.

– Rozpoznanie zmiany w zachowaniach społecznych może powodować, do cholery, upoważnioną obawę – odparł Bertram. Na twarzy pojawiły mu się rumieńce.

– Skoro tak mówisz – zgodził się Siegfried. – Ale myślałem o tym i nie bardzo rozumiem, w czym rzecz. Czy przebywają w jednej grupie, czy w dziesięciu, co to dla nas za różnica? My wymagamy od nich jedynie, żeby pozostawały na miejscu i były zdrowe.

– Nie zgadzam się – zaoponował Bertram. – Podział świadczy o tym, że nie dają sobie rady. To nie jest ich typowe zachowanie i może wraz z upływem czasu rodzić kolejne problemy.

– Takie zmartwienia pozostawiam wam, profesjonalistom – powiedział Siegfried. Rozparł się w fotelu, aż ten skrzypnął. – Ja osobiście nie dbam o te małpy tak długo, jak długo nic nie zatrzymuje strumienia pieniędzy i sprzętu. Na razie projekt zamienia się w kopalnię złota.

– Trudności, o których wspomniałem, dotyczą Kevina Marshalla – zmienił temat Bertram.

– A co, na miłość boską, ten chudy głupek zrobił, żebyś się tak martwił? Dobrze, że ty z tą twoją wieczną paranoją nie musisz wykonywać mojej roboty.

– Ten bałwan sam wywołał problem, bo zobaczył dym nad wyspą. Był u mnie dwa razy. Najpierw w zeszłym tygodniu i drugi raz dziś rano.

– A co to za historia z tym dymem? Dlaczego mamy się tym przejmować? Zdaje się, że on jest jeszcze gorszy niż ty.

– Sądzi, że to bonobo używają ognia – wyjaśnił Bertram. – Nie powiedział tego wprost, ale jestem pewny, że to właśnie miał na myśli.

– Co masz na myśli, mówiąc "używają ognia"? – Siegfried pochylił się do przodu. – Że niecą ogniska po to, by się ogrzać lub coś ugotować? – Roześmiał się na głos. – Nie znam się dobrze na was, amerykańskich mieszczuchach, ale tu, w buszu, zaczynacie się bać własnego cienia.

– Wiem, że to niedorzeczne. Oczywiście nikt inny tego nie widział, a jeżeli, to i tak pewnie ogień wziął się od piorunów. Problem polega na tym, że on chce tam pójść.

– Nikt nie będzie się zbliżał do wyspy! – warknął Siegfried. – Tylko w czasie planowanego połowu i wyłącznie wyznaczona grupa! Takie są dyrektywy z samej góry. Nie ma wyjątków poza Kimbą, który dostarcza na wyspę dodatkowe pożywienie.

– Powiedziałem mu to samo – przyznał Bertram. – I nie wydaje mi się, aby zamierzał zrobić coś na własną rękę. Niemniej jednak uznałem, że powinienem i tak o wszystkim poinformować ciebie.

– Dobrze zrobiłeś – odparł rozzłoszczony Siegfried. – Mały kutas. Jest jak cholerny kolec w dupie.

– I jeszcze jedno – dodał Bertram. – Opowiedział o dymie Raymondowi Lyonsowi.

Siegfried trzasnął dłonią w blat stołu z takim hukiem, że Bertram podskoczył. Poderwał się z fotela i podszedł do okna wychodzącego na plac. Patrzył w stronę szpitala. Od pierwszego spotkania poczuł antypatię do tego mola książkowego, cholernego badacza. Rozpieszczali go tu. Dostał drugi co do jakości dom w mieście. W Siegfriedzie zagotowało się na samą myśl. Chciał w tym domu urządzić kwaterę dla jednego z zaufanych współpracowników.

Zacisnął zdrową dłoń w pięść i zacisnął zęby.

– Jak pieprzony wrzód w dupie.

– Jego badania są prawie skończone – odezwał się znowu Bertram. – Zdziwiłbym się, gdyby zdecydował się zaprzepaścić wszystko to, co tak dobrze idzie.

– Co powiedział Lyons?

– Nic. Kazał Kevinowi się odprężyć i pozbyć tych głupich imaginacji.

– Może będę musiał spotkać się z Kevinem – powiedział Siegfried. – Nie pozwolę nikomu zniszczyć programu. Wszystko jest temu podporządkowane. To zbyt lukratywne przedsięwzięcie.

Bertram wstał.

– To twoja działka – stwierdził. Ruszył w stronę drzwi, zadowolony, że posiał dobre ziarno.

ROZDZIAŁ 7

5 marca 1997 roku

godzina 7.25

Nowy Jork

Tanie czerwone wino i krótki sen zdecydowanie spowolniły ranną jazdę rowerem. Jack zwykle zjawiał się w Zakładzie Medycyny Sądowej o godzinie siódmej piętnaście. Tym razem jednak, kiedy wychodził z windy, na zegarze ściennym była godzina siódma dwadzieścia pięć. Trochę go to zaniepokoiło. Nie dlatego, że się spóźnił, po prostu lubił, gdy wszystko biegło zgodnie z harmonogramem. Dyscyplinę w pracy uważał za jeden z najlepszych sposobów chroniących przed depresją.

Pierwszy punkt porządku dziennego nakazywał nalać sobie kubek kawy ze wspólnego ekspresu. Już nawet sam zapach miał zbawczy wpływ, co Jack uznał za odruch Pawłowa. Wziął pierwszy łyk. To było niebiańskie doświadczenie. Chociaż nie sądził, że kofeina może działać tak szybko, czuł, jak krążący nad nim od rana ból głowy znalazł się nagle w defensywie i zaczął ustępować pola.

Podszedł do Vinniego Amendoli, technika medycznego zatrudnionego w kostnicy, którego nocna zmiana zazębiła się z dzienną. Jak zwykle czaił się za jednym z metalowych biurek. Nogi położył na blacie, a twarz ukrył za poranną gazetą.

Jack pociągnął w dół górną krawędź gazety, odsłaniając przed światem twarz młodego człowieka o wybitnie włoskich rysach. Miał dwadzieścia kilka lat, blisko trzydzieści, był mało imponującej budowy, ale przystojny. Jego ciemne, gęste włosy budziły zawsze zazdrość Jacka. On sam zauważył z niepokojeni, że w ostatnim roku nie tylko posiwiał, ale na czubku głowy pojawiły się także pierwsze oznaki łysiny.

– Hej, Einstein, co tam poranna prasa podaje na temat Franconiego? – zapytał Jack.

Vinnie i Jack często współpracowali ze sobą i obaj nawzajem doceniali swoje swobodne zachowanie, szybkie riposty i czarny humor.

– Nie wiem – krótko stwierdził Vinnie. Próbował uwolnić swoją gazetę z garści Jacka. Pochłonięty był analizowaniem statystyk Knicksów po ostatniej koszykarskiej kolejce w NBA.

Jack zmarszczył czoło. Vinnie może i nie był typem akademickiego geniusza, ale w sprawach bieżących informacji uchodził w gronie pracowników za autorytet. Czytał codziennie gazety od deski do deski, a ponadto miał znakomitą pamięć.

– Niczego nie napisali? – zapytał z niedowierzaniem Jack. Był naprawdę zaskoczony. Sądził, że media urządzą sobie ostre strzelanie ich kosztem. Nie co dzień zdarzało się przecież, żeby z kostnicy znikało ciało, i to tak sławne. Kłopoty biurokracji miejskiej zawsze były wdzięcznym tematem dla prasy.

– Nie zauważyłem – odparł Vinnie. Pociągnął mocniej, uwolnił gazetę i ponownie ukrył za nią twarz.

Jack pokręcił głową. Był szczerze zdziwiony i ciekawy, jak Harold Bingham, główny inspektor Zakładu Medycyny Sądowej, zdołał nakłonić prasę do milczenia. W chwili kiedy miał zamiar odwrócić się na pięcie i odejść, w oczy wpadł mu tytuł z pierwszej strony gazety trzymanej przez Vinniego. Grubą czcionką napisano: GANGSTERZY ZAGRALI NA NOSIE WŁADZOM MIEJSKIM. Podtytuł głosił: "Przestępcza rodzina Vaccarro zabiła jednego ze swoich ludzi, a następnie wykradła jego ciało wprost spod nosa urzędników miejskich".