Выбрать главу

– No dobra, są w biurze Bertrama. Ale co z ochroną? Biura są pozamykane.

Melanie sięgnęła do górnej kieszeni fartucha, który ciągle miała na sobie, i wyjęła z niej kartę magnetyczną.

– Zapomniałeś, że należę do kierownictwa centrum weterynaryjnego. To nie jest VISA. Tym kawałkiem plastyku mogę o każdej porze otworzyć każde drzwi w centrum. Pamiętaj, że moja praca w ramach projektu z bonobo tylko w części dotyczy kwestii zapłodnienia.

Kevin odwrócił się i popatrzył na Candace. Jej blond włosy wydawały się świecić w słabym świetle wnętrza samochodu.

– Jeśli ty, Candace, wchodzisz do gry, to chyba i ja się dołączę – stwierdził.

– Jazda! – krótko odparła dziewczyna.

Melanie wcisnęła gaz i ruszyła drogą na północ, mijając warsztaty i garaże. W warsztatach praca szła pełną parą, potężne reflektory oświetlały cały teren. Odkąd nasilił się transport ciężarowy między Bata i Strefą, nocne zmiany w warsztatach były znacznie większe niż dzienne czy wieczorne.

Melanie minęła wiele traktorów z przyczepami, aż przejechała skrzyżowanie z drogą do Bata. Od tego miejsca do samego centrum nie zauważyli ani jednego pojazdu.

W centrum, jak w warsztatach, pracowano na trzy zmiany, z tą różnicą, że tu zmiana nocna była najmniej liczna. Większość pracowników znajdowała się teraz w szpitalu weterynaryjnym. Melanie wykorzystała ten fakt i zajechała toyotą Kevina przed drzwi szpitala, aby ukryć samochód wśród innych stojących tam wozów.

Wyłączyła silnik i popatrzyła na wejście do szpitala. Bębniła lekko palcami w kierownicę.

– No? – odezwał się Kevin. – Jesteśmy na miejscu. Jaki mamy plan?

– Myślę. Nie mogę się zdecydować, co jest lepsze: czy powinniście tu poczekać, czy pójść ze mną.

– To wielki gmach – stwierdziła Candace. Pochyliła się do przodu i oglądała ogromny budynek stojący przed nimi. Od ulicy, którą podjechali, pawilon ciągnął się aż do ściany dżungli, w której niknął. – Tyle razy byłam w Cogo, ale tu nigdy nie zajrzałam. Nie miałam pojęcia, że to takie rozległe. Czy to, co mamy przed sobą, to szpital?

– Tak. Całe to skrzydło – potwierdziła Melanie.

– Chętnie bym obejrzała. Nigdy nie byłam w szpitalu dla zwierząt, tym bardziej takim wspaniałym.

– Jest supernowoczesny. Powinnaś zobaczyć sale operacyjne – powiedziała Melanie.

– O mój Boże – westchnął Kevin i wywrócił oczami. – Znalazłem się w szponach obłędu. Właśnie przeżyliśmy najbardziej wyczerpujące doświadczenia naszego życia, a wy planujecie ruszać na dalszą wycieczkę.

– To nie ma być wycieczka – stwierdziła Melanie, wychodząc z samochodu. – Chodź Candace. Twoja pomoc z pewnością się przyda. Ty, Kevin, możesz tutaj na nas poczekać.

– Tak będzie najlepiej – odparł, ale tylko przez kilka chwil mógł spokojnie przypatrywać się obu kobietom zmierzającym w stronę wejścia. Potem także wysiadł i ruszył za nimi. Zdecydował, że niepokój oczekiwania będzie gorszy niż to, co może go spotkać w środku.

– Poczekajcie! – zawołał i nawet podbiegł kilka kroków, żeby się z nimi zrównać.

– Tylko nie chcę wysłuchiwać żadnych narzekań – ostrzegła go Melanie.

– Nie bój się. – Poczuł się jak nastolatek, któremu matka natarła uszu.

– Nie przewiduję żadnych kłopotów. Biuro Bertrama Edwardsa znajduje się w części administracyjnej budynku, która o tej porze jest pusta. Ale żeby mieć pewność, że nie wzbudzimy żadnych podejrzeń, gdy znajdziemy się w środku, natychmiast idziemy do szatni. Macie się przebrać w fartuchy centrum. Jasne? To nie jest pora na składanie wizyt, więc lepiej wyglądać na pracowników.

– Według mnie brzmi to bardzo rozsądnie – zgodziła się Candace.

– W porządku – powiedział Bertram do słuchawki. Kątem oka dostrzegł podświetlaną tarczę budzika. Był kwadrans po północy. – Będę w twoim biurze za pięć minut.

Zwiesił nogi za krawędź łóżka, usiadł i rozchylił moskitierę.

– Jakieś problemy? – zapytała Trish, jego żona. Podniosła się i wsparła na łokciu.

– Jedynie drobna niedogodność. Spij spokojnie! Wrócę mniej więcej za pół godziny. – Zamknął drzwi sypialni i dopiero teraz włączył światło w pokoiku obok, pełniącym rolę szafy i przebieralni zarazem. Szybko się ubrał. Chociaż wobec Trish zlekceważył problem, odczuwał rosnące zaniepokojenie. Nie miał pojęcia, co się działo, ale czuł, że zbierają się ciemne chmury. Siegfried nigdy jeszcze nie dzwonił do niego o północy z prośbą o natychmiastowe spotkanie w jego biurze.

Na dworze było prawie tak jasno jak w dzień. To za sprawą wschodzącego księżyca w pełni. Niebo powoli zakrywały srebrzystoróżowe cumulusy. Nocne powietrze było ciężkie, wilgotne i całkowicie nieruchome. Odgłosy dżungli zamieniły się w jednostajną kakofonię bzyczenia, ćwierkania, szczebiotu przerywaną od czasu do czasu krótkim wrzaskiem. Bertram przez lata tak się z tym oswoił, że przestał zwracać uwagę na głosy natury.

Chociaż odległość do ratusza nie przekraczała pięciuset metrów, Bertram wsiadł do samochodu. Tak było szybciej, a z każdą minutą jego ciekawość rosła. Kiedy wjechał na parking, natychmiast się zorientował, że zwykle ospali żołnierze są dziwnie pobudzeni, chodzą wokół posterunków, trzymając broń w pogotowiu. Spoglądali na niego nerwowo, gdy wysiadał.

Podchodząc do budynku, Bertram zauważył słabe światło migające zza zamkniętych okiennic biura Siegfneda na piętrze. Wszedł po schodach, przeszedł przez pokój zajmowany normalnie przez Auriela i wszedł do biura Siegfrieda. Spallek siedział za biurkiem z nogami opartymi na krawędzi blatu. W zdrowej ręce trzymał kieliszek brandy. Taki sam kieliszek trzymał siedzący na trzcinowym krześle Cameron McIvers, szef ochrony. Jedyne oświetlenie pokoju stanowiła świeczka umocowana w czaszce. Przyćmione światło drgającego płomienia pogrążało część biura w głębokim cieniu, wywołując przy tym wrażenie, jakby myśliwskie trofea ożywały.

– Dziękuję za przyjście o tak niedogodnej porze – Siegfried Spallek przywitał Bertrama swym szorstkim, niemieckim akcentem. – Łyczek brandy?

– Będę go potrzebował? – zapytał Bertram, siadając na drugim trzcinowym krześle.

Siegfried roześmiał się.

– Zaszkodzić nie może.

Cameron nalał drinka. Szef ochrony był muskularnym mężczyzną z gęstą brodą i bulwiastym, czerwonym nosem. Miał silne skłonności do alkoholu wszelkiego rodzaju, chociaż szkocka brandy była ze zrozumiałych względów ulubionym napitkiem. Podlał koniakówkę Bertramowi i wrócił na swoje miejsce i do swojego kieliszka.

– Normalnie, kiedy jestem wzywany telefonicznie w śródku nocy, chodzi o natychmiastową pomoc medyczną dla zwierząt – powiedział Bertram. Spróbował brandy i głęboko odetchnął. – Tym razem jednak mam wrażenie, że chodzi o coś całkiem innego.

– W rzeczy samej – potwierdził Siegfried. – Przede wszystkim muszę cię pochwalić. Twoje dzisiejsze ostrzeżenie co do Kevina Marshalla okazało się trafne i w samą porę. Poprosiłem Camerona, żeby Marokańczycy mieli na niego oko. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Wieczorem on, Melanie Becket i jedna z pielęgniarek, które przyjeżdżają z pacjentami, pojechali na plażę łączącą ląd z Isla Francesca.

– O do cholery! – zaklął Bertram. – Dostali się na wyspę?

– Nie. Jedynie próbowali kombinować coś z tratwą. Po drodze zatrzymali się jeszcze w wiosce i rozmawiali z Alphonse'em Kimbą.

– To mnie już naprawdę wkurza! – wykrzyknął Bertram. – Nie ścierpię, żeby ktokolwiek zbliżał się do wyspy, i nie życzę sobie żadnych rozmów z tym Pigmejem.