– No dalej, człowieku! – Warren wołał kpiącym tonem z drugiego końca boiska. Nieprzerwanie kozłował piłkę między nogami do przodu i do tyłu. – Jeszcze jedna przebieżka. Damy ci wygrać.
– Tak, jasne! – krzyknął Jack. – Nigdy nikomu nie pozwoliłeś wygrać. Jestem wypompowany.
Warren podszedł powoli, zahaczył jednym palcem o siatkę ogrodzenia i wsparł się na niej.
– Co z twoją małą? Natalie wierci mi dziurę w brzuchu, od ostatniego spotkania ciągle o was pyta, wiesz, o czym mówię?
Jack popatrzył na wyrzeźbioną twarz Warrena. Warren nawet nie był spocony, oddech też miał równy, w ogóle nie wyglądał na zmęczonego. A przecież już grał, kiedy Jack zjawił się na boisku. Jedynym dowodem wysiłku był mały, mokry trójkąt na przodzie koszulki.
– Możesz zapewnić Natalie, że Laurie ma się dobrze. Wzięliśmy po prostu małe wakacje od siebie. Bardziej z mojego powodu. Chciałem nieco ochłodzić sprawy.
– Kapuję – Warren wyraził zrozumienie dla słów Jacka.
– Zeszłej nocy rozmawialiśmy. Sprawy zdają się przybierać lepszy obrót. W każdym razie pytała o ciebie i Natalie, więc nie zostaliście zapomniani.
Warren skinął.
– Na pewno masz dość na dzisiaj, czy chcesz jeszcze raz spróbować?
– Mam dość.
– Trzymaj się, człowieku – powiedział Warren, odepchnął się od ogrodzenia i krzyknął w stronę kolegów: – Do roboty, dupki!
Jack z konsternacją pokręcił głową, widząc Warrena biegnącego lekkim truchtem. Jego wigor mógł budzić zazdrość. Warren naprawdę nie czuł zmęczenia.
Jack naciągnął bluzę i poszedł do domu. Nie wygrał ani jednej gry i chociaż na boisku było to przygniatające i frustrujące, teraz nie miało większego znaczenia. Wysiłek fizyczny oczyścił jego umysł; przez półtorej godziny mógł nie myśleć o pracy.
Ale nie przeszedł nawet na drugą stronę Sto Szóstej Ulicy, kiedy dręcząca tajemnica "topielca" zaczęła go znowu niepokoić. Idąc po zaśmieconych schodach, zastanawiał się, czy to możliwe, że Ted pomylił się przy testach DNA. Im głębiej się zastanawiał, tym bardziej był przekonany, że ofiara przeszła transplantację.
Kiedy minął drugie piętro, usłyszał uporczywy dźwięk dzwonka swojego telefonu. Wiedział, że to u niego, bo mieszkająca naprzeciwko Denise, samotna matka wychowująca dwójkę dzieci, nie miała telefonu.
Czując ból w mięśniach, z pewnym wysiłkiem pokonał biegiem ostatnie pół piętra. W pośpiechu niezgrabnie starał się otworzyć kluczem drzwi. Kiedy przekraczał próg mieszkania, usłyszał automatyczną sekretarkę. Z trudem uwierzył, że mówi jego własnym głosem.
Podbiegł do aparatu i podniósł słuchawkę, przerywając samemu sobie w pół zdania.
– Halo – sapnął zdyszany. Po dziewięćdziesięciu minutach nieprzerwanej gry w koszykówkę bieg po schodach doprowadził go niemal do utraty przytomności.
– Tylko mi nie mów, że dopiero co wróciłeś z boiska – usłyszał głos Laurie. – Dochodzi dziewiąta, a to byłoby niezgodne z twoim rozkładem zajęć.
– Zjawiłem się w domu dopiero o siódmej trzydzieści – wyjaśnił między jednym a drugim oddechem. Wytarł twarz, z której pot kapał kroplami na podłogę.
– To znaczy, że jeszcze nie jadłeś – wywnioskowała.
– Trafiłaś w dziesiątkę.
– Wpadł do mnie Lou i mamy zamiar zrobić sobie spaghetti i sałatkę. Może byś do nas dołączył?
– Nie chciałbym zakłócać spotkania – odparł prowokująco. Równocześnie jednak poczuł lekkie ukłucie zazdrości. Wiedział o krótkim romansie Lou z Laurie i mimowolnie pomyślał, czy nie zaczynają czegoś od nowa. Zdawał sobie sprawę, że nie ma prawa do podobnych uczuć, szczególnie biorąc pod uwagę jego ambiwalentny stosunek do bliższego wiązania się z jakąkolwiek kobietą. Po stracie rodziny nie był pewny, czy chciałby się narażać na przeżywanie podobnego bólu. Jednocześnie przyznawał się do odczuwania samotności i przyjemności jaką czerpał z obcowania z Laurie.
– Nie zakłócisz żadnego spotkania – zapewniła go Laurie. – To bardzo zwyczajna kolacja. Ale mamy coś, co chcieliśmy ci pokazać. Coś, co może cię zaskoczy, a nawet sprowokuje do wymierzenia sobie samemu kopniaka w siedzenie. Jak się pewnie domyślasz, jesteśmy bardzo podekscytowani.
– Tak? – odpowiedział pytająco Jack. Zaschło mu w ustach. Słyszał w tle śmiech Lou, więc dodał dwa do dwóch i domyślił się, co chcą mu pokazać; to musiał być pierścionek! Lou z pewnością się oświadczył!
– Przyjedziesz? – zapytała Laurie.
– Jest już późno. Muszę wziąć prysznic.
– No, ty stary konowale – odezwał się Lou, który przejął słuchawkę od Laurie. – Zbieraj swój tyłek i przyjeżdżaj. Laurie i ja wręcz umieramy z niecierpliwości, żeby ci to pokazać.
– Dobra – odpowiedział Jack z rezygnacją. – Wskoczę pod prysznic i będę za jakieś czterdzieści minut.
– Do zobaczenia, stary – rzucił Lou.
Jack odwiesił słuchawkę. "Stary?" – mruknął pod nosem. To nie brzmiało normalnie jak na Lou. Musiał być w siódmym niebie.
– Powiedz, co mogłabym zrobić, żeby cię rozweselić – powiedziała Darlene. Miała na sobie seksowne jedwabne body od Victoria's Secret, lecz Raymond nawet tego nie zauważył.
Leżał na tapczanie z workiem lodu na głowie i zamkniętymi oczami.
– Na pewno nie chcesz nic zjeść? – zapytała. Była wysoką kobietą, miała około stu osiemdziesięciu centymetrów wzrostu, jasne, tlenione włosy i ponętne ciało. Miała dwadzieścia sześć lat, jak oboje żartowali, była o połowę młodsza od niego. Zanim Raymond spotkał ją w "Auction House", przytulnym barze na East Side, pracowała jako modelka.
Powoli zdjął worek z głowy i spojrzał w stronę Darlene. Jej pełne życia krągłości wywoływały w nim wyłącznie irytację.
– Żołądek mam w gardle – odparł spokojnie. – Nie chce mi się jeść. Czy to tak trudno zrozumieć?
– Nie rozumiem, dlaczego się złościsz. – Darlene obstawała przy swoim. – Miałeś telefon od lekarki z Los Angeles, która postanowiła dołączyć do załogi, a to oznacza, że niedługo wśród klientów zjawią się gwiazdy filmowe. Moim zdaniem powinniśmy to uczcić.
Raymond znowu położył worek na głowie i zamknął oczy.
– Nie chodzi o problemy związane z interesem. Tu wszystko gra jak w zegarku. To te nieoczekiwane komplikacje, najpierw Franconi, teraz znowu Kevin Marshall. – O Cindy Carłson nie zamierzał wspominać. Prawdę powiedziawszy, starał się nawet o niej nie myśleć.
– Dlaczego ciągle martwisz się o Franconiego? Tym problemem przecież ktoś się już zajął.
– Słuchaj – Raymond starał się zachować spokój – może byłoby lepiej, gdybyś poszła sobie pooglądać telewizję i pozwoliła mi cierpieć w samotności.
– To może chociaż tosta albo jakieś pieczywo? – zapytała Darlene.
– Zostaw mnie w spokoju! – wrzasnął Raymond. Usiadł i ścisnął w dłoni worek z lodem. Oczy niemal wyszły mu z orbit, twarz płonęła.
– Dobrze, już dobrze, doskonale wiem, kiedy nie jestem potrzebna. – Darlene wydęła wargi. Kiedy wychodziła z pokoju, zadzwonił telefon. Odwróciła się do Raymonda i zapytała: – Chcesz, żebym odebrała?
Skinął głową. Kazał jej odebrać w gabinecie i powiedzieć, że nie wie, gdzie on może się teraz znajdować, bo nie miał ochoty z nikim rozmawiać.
Darlene przyjęła polecenie i poszła do gabinetu. Raymond głęboko odetchnął i znowu przyłożył worek z lodem. Wyciągnął się i spróbował zrelaksować. Gdy już prawie poczuł, że wraca do życia, dziewczyna wróciła.
– To nie telefon, tylko domofon – poinformowała. – Na dole jest jakiś człowiek i chce się z tobą zobaczyć. Nazywa się Franco Ponti i mówi, że to ważne. Powiedziałam, że muszę sprawdzić, czy jesteś u siebie. Co mam odpowiedzieć?