– Jasne jak słońce – odparł Jack.
Jackowi rzadko udawało się znaleźć odpowiednią wymówkę i dosiąść roweru w ciągu dnia, z tym większą więc przyjemnością pedałował teraz w górę Pierwszą Avenue, aby odwiedzić doktora Levitza. Co prawda słońce nie świeciło, ale temperatura oscylowała wokół dziesięciu stopni, co zwiastowało nadchodzącą wiosnę. Dla Jacka wiosna była najlepszą porą roku w Nowym Jorku.
Po bezpiecznym przymocowaniu roweru do znaku zakazu parkowania, Jack wszedł do prywatnej przychodni doktora Levitza. Najpierw zadzwonił, aby się upewnić, czy doktor jest u siebie, ale nie umówił się na spotkanie. Czuł, że zaskoczenie będzie bardziej owocne. Jeżeli Franconi miał przeszczep, było coś tajemniczego wokół całej historii.
– Pańskie nazwisko? – zapytała siwowłosa recepcjonistka. Wyglądała na prawdziwą matronę.
Jack błysnął swoją odznaką lekarza Zakładu Medycyny Sądowej. Jej lśniąca powierzchnia i oficjalny wygląd wprawiały większość ludzi w zakłopotanie, gdyż sądzili, że to odznaka policyjna. W takich razach Jack nie starał się wyjaśniać różnicy. Odznaka jeszcze nigdy go nie zawiodła.
– Muszę się widzieć z panem doktorem – oznajmił Jack, chowając do kieszeni odznakę. – Im szybciej, tym lepiej.
Kiedy recepcjonistka odzyskała głos, zapytała Jacka jeszcze raz o nazwisko. Przedstawił się, lecz nie chcąc zdradzić profesji, pominął "doktor" przy nazwisku.
Kobieta bez zwłoki odsunęła krzesło, wstała i zniknęła w głębi korytarza.
Jack przyjrzał się pomieszczeniu. Było duże i elegancko urządzone. Nie wyglądało jak zwykła poczekalnia, jaką Jack miał w swoim gabinecie, kiedy był jeszcze samodzielnie praktykującym okulistą. Było to jeszcze, zanim musiał się przekwalifikować z powodu inwazji wielkich kompani medycznych. Jack myślał o tym jak o poprzednim wcieleniu, i w pewnym sensie tak było. W poczekalni siedziało pięciu dobrze ubranych ludzi. Nie przerywając przeglądania magazynów, wszyscy skrycie obserwowali Jacka. Kiedy głośno przewracali strony, Jack wyczuwał wyraźnie atmosferę irytacji, jakby wiedzieli, że zburzy harmonogram i zmusi ich do dłuższego czekania na wizytę. Pozostało mu mieć nadzieję, że żaden z pacjentów nie był kryminalistą, który w owej niedogodności znalazłby wystarczający powód do zemsty.
Recepcjonistka wróciła i z pełnym zakłopotania wyrazem twarzy usłużnie zaprowadziła Jacka do prywatnego biura doktora Levitza. Gdy tylko wszedł do środka, zamknęła za nim drzwi.
Doktora Levitza nie było w pokoju. Jack usiadł na jednym z dwóch krzeseł stojących przed biurkiem i rozejrzał się wokół siebie. Na ścianach wisiały typowe w takich miejscach dyplomy i świadectwa, zdjęcia rodzinne, a na biurku leżał stos nie czytanych czasopism medycznych. Wszystko to zdawało się Jackowi znajome, wywołało w nim dziwny dreszcz. Z obecnego, wygodnego punktu widzenia zastanawiał się jak mógł tak długo tkwić w podobnie ograniczonym świecie.
Doktor Daniel Levitz wszedł do gabinetu przez drugie drzwi. Ubrany był w biały fartuch, w kieszeni miał pełno długopisów, z szyi zwisał mu stetoskop. W porównaniu z muskularnym, szerokim w ramionach, liczącym ponad metr osiemdziesiąt wzrostu Jackiem, doktor Levitz wydawał się człowiekiem małym, prawie kruchym.
Jack natychmiast zauważył nerwowy tik mężczyzny, lekkie wykręcanie głowy z równoczesnym podrzucaniem jej. Jednak Levitz nie zdradził się niczym, że sytuacja w jakikolwiek sposób go niepokoi. Mocno uścisnął dłoń Jacka i prawie zniknął za ogromnym biurkiem.
– Jestem bardzo zajęty – stwierdził. – Ale dla policji oczywiście zawsze mam czas.
– Nie jestem z policji – oświadczył Jack. – Jestem doktor Stapleton z Biura Głównego Inspektora Zakładu Medycyny Sądowej dla Miasta Nowy Jork.
Doktorowi Levitzowi drgnęła głowa i nerwowo poruszył rzadkimi wąsami. Z trudem przełknął ślinę.
– Och – powiedział.
– Chciałbym krótko porozmawiać z panem o jednym z pańskich pacjentów.
– Sprawy moich pacjentów są poufne.
– Rzecz jasna – uśmiechnął się Jack. – Tak się sprawy mają, dopóki pacjent nie umrze i nie trafi do Zakładu Medycyny Sądowej. Widzi pan, chcę zapytać o pana Carla Franconiego.
Jack dostrzegł kilka kolejnych nerwowych tików i pomyślał, że to wielkie szczęście, iż jego rozmówca jest internistą, a nie neurochirurgiem.
– Mimo wszystko respektuję prywatność moich pacjentów.
– Z etycznego punktu widzenia mogę zrozumieć pańskie podejście, jednak muszę panu przypomnieć, że my, lekarze z Biura Głównego Inspektora Zakładu Medycyny Sądowej dla Miasta Nowy Jork, mamy prawo wezwać do stawienia się przed sądem pod groźbą kary. Więc dlaczego nie mielibyśmy porozmawiać? Kto wie, może w ten sposób uda nam się wyjaśnić pewne sprawy.
– Co chciałby pan wiedzieć? – zapytał.
– Z karty chorobowej pana Franconiego wyciągniętej ze szpitala dowiedziałem się, że cierpiał on od dawna na kłopoty związane z wątrobą, które doprowadziły do marskości.
Doktor Levitz skinął potakująco. Przy tym kilka razy zadrżało wyraźnie jego prawe ramię. Jack poczekał, aż te mimowolne drgania miną.
– Przechodząc wprost do rzeczy, podstawowe pytanie brzmi, czy pan Franconi przeszedł operację transplantacji wątroby, czy nie.
W pierwszej chwili doktor Levitz nic nie powiedział. Jedynie nerwowo podrygiwał. Jack postanowił poczekać, aż lekarz się uspokoi.
– Nic mi nie wiadomo o transplantacji wątroby – odpowiedział w końcu zapytany.
– Kiedy widział się pan z nim po raz ostatni?
Doktor Levitz podniósł słuchawkę i poprosił jedną z asystentek o przyniesienie karty Carla Franconiego.
– To nie potrwa długo – zapewnił Jacka.
– W jednej z opinii sprzed trzech lat, znalazłem ją wśród szpitalnych dokumentów, napisał pan, że transplantacja będzie nieodzowna. Przypomina pan sobie?
– Nie bardzo. Ale poważnie martwiłem się pogarszającym się stanem jego zdrowia oraz tym, że nie udało mu się przestać pić.
– Nigdy później nie wspomniał pan o tym. Bardzo mnie to zaskoczyło wobec wykazywanego przez badania funkcji wątroby stałego pogarszania się stanu zdrowia pacjenta w kolejnych latach.
– Lekarz może zrobić jedynie tyle, na ile pozwala mu pacjent.
Drzwi do gabinetu otworzyły się i pokorna recepcjonistka przyniosła grubą teczkę. Bez słowa położyła ją na biurku i wyszła.
Doktor Levitz wziął kartotekę Franconiego i rzucił okiem na ostatni zapis, po czym powiedział, że widział się z pacjentem w zeszłym miesiącu.
– Jaki był powód wizyty?
– Infekcja górnych dróg oddechowych. Zapisałem antybiotyki. Pomogły.
– Badał go pan?
– Oczywiście! – odpowiedział doktor Levitz z oburzeniem. – Zawsze badam swoich pacjentów.
– Był po transplantacji?
– No cóż, nie badałem całego ciała. Badałem tylko zgodnie z objawami i sugestiami pacjenta.
– Nie sprawdził pan jego wątroby, znając historię choroby?
– Nawet jeżeli badałem, nie zapisałem tego.
– Przeprowadził pan jakieś badania krwi dla sprawdzenia funkcji wątroby?
– Tylko bilirubinę.
– Dlaczego tylko bilirubinę?
– Przedtem miał żółtaczkę. Jego stan znacznie się poprawił, ale chciałem to mieć udokumentowane.
– Jaki był wynik?
– W dopuszczalnych granicach.
– Więc poza górnymi drogami oddechowymi miał się całkiem dobrze – stwierdził Jack.
– Tak, sądzę, że można tak powiedzieć.
– Prawie cud – zauważył Jack. – Tym bardziej, że jak pan powiedział, nie zamierzał zrezygnować z alkoholu.
– Może w końcu przestał. Przecież, cokolwiek by sądzić, ludzie czasami się zmieniają.