Выбрать главу

– Po co?

– Byłem tak głupi, że pokazałem mu, jak wykorzystać oprogramowanie, żeby zlokalizować bonobo. Niestety, przećwiczył to nawet. Wiem, bo przy kilku okazjach używał tego przez dłuższy czas. Chcę wejść do jego biura i sprawdzić, czy znajdę coś, co podpowie nam, czego szukał.

– No cóż, powiedziałbym, że to brzmi dość rozsądnie. – Siegfried zadzwonił do Auriela, aby załatwił Bertramowi wejście do laboratorium. A do Bertrama powiedział: – Daj mi znać, jeśli coś odkryjesz.

– Nie martw się.

Uzbrojony w kartę magnetyczną Bertram wrócił do laboratorium i wszedł do pracowni Kevina. Zamknął za sobą drzwi. Najpierw przejrzał biurko. Nic nie znalazł. Obszedł szybko pokój. Po chwili uwagę Bertrama zwróciły wydruki leżące przy komputerze. Rozpoznał kontury wyspy. Dokładnie przestudiował każdą stronę. Przedstawiały mapę w różnych skalach. Nie potrafił natomiast zrozumieć znaczenia wyrysowanych na nich kształtów geometrycznych.

Odłożył kartki na bok i zabrał się do przeszukiwania plików w komputerze Kevina. Nie musiał długo szukać tego, co chciał znaleźć: źródła informacji dla wydruków.

Przez następne pół godziny Bertram był dosłownie sparaliżowany tym, co odnalazł. Kevin zapisywał drogę, jaką przebywały poszczególne zwierzęta. Po badaniu przez dłuższą chwilę tych danych, wszedł do zgromadzonych przez Kevina informacji o przemieszczaniu się bonobo w czasie kilkunastu godzin. Teraz już był w stanie odtworzyć tajemnicze kształty geometryczne.

– Jesteś cholernie sprytny – powiedział na głos, pozwalając komputerowi prześledzić zapis drogi przebytej przez każde zwierzę.

Zanim zakończył się program, Bertram zauważył problem z bonobo numer sześćdziesiąt i sześćdziesiąt siedem. Z rosnącym niepokojem spróbował uruchomić analizator ruchu obu zwierząt, ale bez powodzenia. Kiedy to mu się nie udało, wrócił do czasu obecnego i zażądał wyświetlenia bieżącej pozycji obu bonobo. Nie zmieniły się ani na jotę.

– Dobry Boże! – jęknął.

W jednej chwili obawy o Kevina zniknęły i zostały zastąpione przez poważniejszy problem. Bertram wyłączył komputer, złapał wydruki i wybiegł z laboratorium. Pobiegł prosto do ratusza. Wiedział, że w ten sposób będzie szybciej, niż objeżdżając plac samochodem. Wbiegł po schodach. Wpadł do sekretariatu. Aurielo spojrzał na niego, ale Bertram zupełnie go zignorował. Bez zapowiedzi niemal wdarł się do biura Siegfrieda.

– Musimy porozmawiać. Natychmiast – powiedział. Brakowało mu oddechu.

Siegfried rozmawiał właśnie z szefem służb zaopatrzeniowych. Obaj wydawali się kompletnie zaskoczeni nagłym pojawieniem się Bertrama.

– To sprawa nie cierpiąca zwłoki – dodał Bertram.

Szef aprowizacji wstał.

– Przyjdę później – powiedział i wyszedł.

– Lepiej, żeby to było ważne – ostrzegł Siegfried.

Bertram wymachiwał wydrukami z komputera.

– Mam bardzo złe wieści – zaczął. Zajął krzesło opuszczone przez poprzedniego gościa. – Kevin Marshall znalazł sposób na śledzenie wszystkich bonobo przez cały czas.

– I co z tego?

– Przynajmniej dwie z małp nie ruszają się. Numer sześćdziesiąt i sześćdziesiąt siedem. Nie poruszyły się od ponad dwadziestu czterech godziny. Jest tylko jedno wyjaśnienie. Nie żyją!

Siegfried uniósł brwi.

– Cóż, to tylko zwierzęta – powiedział. – Zwierzęta przecież też umierają. Musieliśmy spodziewać się pewnych ubytków.

– Nie rozumiesz – stwierdził Bertram z nutą pogardy. – Zlekceważyłeś moje ostrzeżenie o podziale zwierząt na dwie grupy. Mówiłem, że to znamienne. Teraz, niestety, mamy tego dowód. O ile się na tym znam, zaczęły się zabijać nawzajem!

– Tak uważasz? – zapytał wystraszony Siegfried.

– Według mnie nie ma wątpliwości. Zadręczałem się, żeby znaleźć odpowiedź na pytanie, dlaczego podzieliły się na dwie grupy. Zdecydowałem, że to dlatego, iż nie zadbaliśmy o odpowiednią równowagę między samcami i samicami. Teraz jestem pewny, że samce zaczęły o nie walczyć.

– Rany boskie! – zawołał Siegfried, kręcąc z niepokojem głową. – To straszne wieści.

– Gorzej niż straszne. Absolutnie nie do zaakceptowania. Jeżeli nie zadziałamy, to będzie klęska całego programu.

– Co możemy zrobić?

– Przede wszystkim z nikim nie rozmawiać! – polecił Bertram. – Jeżeli przyjdzie polecenie, aby odłowić numer sześćdziesiąty albo sześćdziesiąty siódmy, będą kłopoty. Po drugie, i ważniejsze, musimy, tak jak proponowałem wcześniej, sprowadzić małpy do centrum. Nie będą się zabijać, jeżeli znajdą się w pojedynczych klatkach.

Siegfried musiał zaakceptować rady weterynarza. Chociaż zawsze uważał, że z punktu widzenia logistyki i w celu zapewnienia bezpieczeństwa, lepiej, żeby zwierzęta przebywały na wyspie. Teraz uznał, że ten czas minął. Nie można pozwolić zwierzętom, żeby się zabijały. Gdy rozważył to poważnie, uznał, że nie ma wyboru.

– Kiedy powinniśmy je przenieść? – spytał.

– Tak szybko, jak to możliwe – odparł Bertram. – Do świtu będę dysponował godnym zaufania zespołem opiekunów zwierząt. Zaczniemy od tej grupy, która się oddzieliła. Kiedy będziemy mieli w klatkach wszystkie zwierzęta, co nie powinno zabrać więcej jak dwa, trzy dni, przeniesiemy je na teren centrum weterynaryjnego, które do tego czasu przygotuję.

– Chyba odwołam ten oddział żołnierzy z rejonu mostu – zasugerował Siegfried. – Chyba nie chcemy, aby zaczęli strzelać do twoich ludzi.

– Nigdy nie podobało mi się trzymanie ich w tym miejscu. Bałem się, że mogli strzelać do zwierząt dla zabawy albo zdobycia pożywienia.

– Kiedy powinniśmy powiadomić odpowiednich przełożonych w GenSys? – zapytał Siegfried.

– Dopiero gdy będziemy ze wszystkim gotowi. Kiedy się upewnimy, ile zwierząt zginęło. Może nasuną nam się też jakieś lepsze pomysły na ostateczne rozwiązanie. Moim zdaniem musimy wybudować doskonalsze schronienie, w którym zwierzęta będą od siebie odizolowane.

– Na to będziemy potrzebowali zgody z góry – przypomniał Siegfried.

– Jasne. – Bertram wstał. – Jedyną dobrą rzeczą jest to, że przewidująco sprowadziłem tam te klatki dla małp.

Nowy Jork

Raymond czuł się znacznie lepiej niż w ostatnich dniach. Sprawy zdawały się iść coraz lepiej, i to od samego rana. Tuż po dziewiątej zadzwonił doktor Waller Anderson. Nie tylko zgłosił chęć przystąpienia do przedsięwzięcia, ale od razu miał dwóch klientów gotowych do wpłacenia pierwszej raty i wyjazdu na Bahamy w celu pobrania szpiku kostnego.

Około południa Raymond odebrał telefon od doktor Alice Norwood, której gabinet mieścił się na Rodeo Drive w Beverly Hills. Poinformowała, że udało jej się zrekrutować trzech lekarzy, każdy z dużą prywatną praktyką, którzy bardzo chętnie przystąpią do spółki. Jeden pracował w Century City, drugi w Brentwood a ostatni w Bel-Air. Była przekonana, że ci lekarze wkrótce dostarczą mnóstwa pracy, ponieważ na rynku Zachodniego Wybrzeża był duży popyt na usługi oferowane przez Raymonda.

Jednak najbardziej uradował Raymonda brak wiadomości od pewnych osób. Nie było telefonu ani od Vinniego Dominicka ani od doktora Daniela Levitza. Tę ciszę uznał za ostateczne pogrzebanie sprawy Franconiego.

O piętnastej trzydzieści zadzwonił domofon. Darlene zorientowała się, o co chodzi, i ze łzami w oczach poinformowała Raymonda, że jego samochód czeka na dole.

Raymond objął dziewczynę i delikatnie poklepał po plecach.

– Następnym razem może będziesz mogła polecieć – pocieszył ją.

– Naprawdę?

– Nie mogę tego zagwarantować, ale postaramy się. – Raymond nie miał w tej sprawie nic do powiedzenia. Darlene była w Cogo tylko raz. Przy innych okazjach samolot miał komplet na przynajmniej jednym z etapów podróży. Najczęściej samolot leciał z Ameryki do Europy, a stamtąd do Bata. W drodze powrotnej plan lotu był taki sam, z tym że za każdym razem międzylądowanie wypadało w innym mieście europejskim.