Выбрать главу

– Co z tym zrobimy? – zapytała Candace. – Ja z pewnością nie zamierzam brać udziału w zabiciu ani jednej z tych istot, dopóki sprawa nie wyjaśni się tak lub inaczej. Miałam dostatecznie silne wyrzuty sumienia, nawet gdy chodziło tylko o małpy.

– Poczekajcie – wtrąciła Melanie. Uniosła ręce, palce dłoni miała szeroko rozwarte. W jej oczach pojawił się błysk nadziei. – Może posunęliśmy się za daleko z wnioskami. Nie mamy przecież żadnych dowodów. Wszystko, o czym mówimy, to są w najlepszym razie przypuszczenia.

– Prawda, ale jest jeszcze coś – powiedział Kevin i znowu odwrócił się do komputera. Polecił pokazać wszystkie bonobo na wyspie równocześnie.

Po sekundzie na ekranie zaczęły pulsować dwa ogniska czerwonych punktów. Jedno znajdowało się w pobliżu miejsca, w którym wcześniej zlokalizowali małpę Melanie. Drugie zauważyli na północ od jeziora.

Kevin spojrzał na Melanie i zapytał:

– Co sugerują dane?

– Że małpy podzieliły się na dwie grupy. Myślisz, że to trwały podział?

– Wcześniej było tak samo. Myślę, że to stałe zjawisko. Nawet Bertram o tym wspomniał. To nietypowe zachowanie u bonobo. Zwykle trzymają się w większych skupiskach niż szympansy, a do tego nasze bonobo są stosunkowo młodymi zwierzętami. Wszystkie powinny przebywać w jednej grupie.

Melanie skinęła głową. Przez ostatnie pięć lat także sporo dowiedziała się o zachowaniach tego gatunku.

– Ale jest coś jeszcze bardziej niepokojącego – dodał Kevin, jakby mało było tego, co już odkrył. – Bertram powiedział mi, że któraś z małp zabiła jednego z naszych Pigmejów, kiedy znalazł się na wyspie. To nie był wypadek. Celowo rzuciła kamieniem. Taki typ agresji zdecydowanie bardziej pasuje do zachowania człowieka niż bonobo.

– Muszę się z tym zgodzić – Melanie potwierdziła wnioski Kevina. – Ale i tak nadal to tylko przypuszczenia.

– Przypuszczenia czy nie, nie chcę tego mieć na sumieniu – stwierdziła Candace.

– Ja też tak to widzę. Poświęciłam dzisiaj wiele czasu na przygotowanie dwóch samic bonobo do pobrania komórek jajowych. Lecz wobec tego, co tu usłyszałam, nie zamierzam dalej nad tym pracować aż do wyjaśnienia, czy nasze przypuszczenia okażą się prawdziwe, czy też nie.

– Sprawa nie jest prosta. Żeby to udowodnić, ktoś będzie musiał pójść na wyspę. Kłopot w tym, że tylko dwóch łudzi ma do tego upoważnienie: Bertram Edwards i Siegfried Spallek. Próbowałem już porozmawiać z Bertramem i chociaż zwróciłem mu uwagę na ogień, bardzo dosadnie poinformował mnie, że nikt nie upoważniony nie ma prawa pojawiać się w pobliżu wyspy. Może to być jedynie Pigmej, który dostarcza małpom dodatkowy pokarm.

– Powiedziałeś mu, co cię niepokoi? – zapytała Melanie.

– Nie tak dokładnie. Ale domyślił się. Jestem tego pewny. Nie był zainteresowany. Rzecz w tym, że on i Siegfried widzą przede wszystkim korzyści płynące z realizacji projektu. W konsekwencji gotowi są zrobić wszystko, żeby nic nie zakłóciło prac. Obawiam się, że są tak skorumpowani, iż w ogóle ich nie obchodzi, co się dzieje na wyspie. A na dodatek Siegfried jest ewidentnym przykładem socjopaty.

– Naprawdę jest taki zły? Słyszałam jakieś plotki – wtrąciła Candace.

– Cokolwiek słyszałaś, jest i tak dziesięć razy gorzej – zapewniła Melanie. – To najbardziej marna kreatura. Żeby dać ci pełen obraz sytuacji, powiem, że kazał zabić trzech biednych Gwinejczyków, którzy kłusowali w Strefie, gdzie sam Siegfried lubi polować.

– Zabił ich osobiście? – zapytała zaszokowana Candace.

– Osądził ich bez procesu, bez obrońców, a następnie żołnierze gwinejscy, których ma na swoje usługi, wykonali na boisku do gry w piłkę publiczną egzekucję – poinformowała Melanie.

– I żeby ich jeszcze dodatkowo znieważyć, kazał im obciąć głowy, a z czaszek zrobił pojemniki na różne przybory, które trzyma na swoim biurku – dodał Kevin.

– Żałuję, że pytałam – powiedziała Candace z dreszczem.

– A może by tak spróbować z doktorem Lyonsem? – zasugerowała Melanie.

Kevin roześmiał się.

– Zapomnij o nim. Jest jeszcze bardziej zaślepiony żądzą zarabiania pieniędzy niż Bertram. Cała operacja to przecież jego dziecko. Z nim także próbowałem rozmawiać o dymie. Nawet jeszcze mniej się tym przejął. Upierał się, że to moja chora wyobraźnia. Szczerze powiedziawszy, nie ufam mu, chociaż muszę również być mu wdzięczny za premie i sprzęt, który mi dostarczył. Postąpił bardzo sprytnie i każdemu, kogo włączył do operacji, zaoferował poważne sumy, szczególnie Bertramowi i Siegfriedowi.

– W takim razie musimy polegać tylko na sobie. Sprawdźmy, czy to wyłącznie twoja imaginacja, czy coś więcej. Co powiesz na szybką wycieczkę naszej trójki na Isla Francesca? – zaproponowała Melanie.

– Żartujesz! Bez zezwolenia? Potraktują to jak zdradę stanu.

– To zdrada stanu dla tubylców. Nas nie może dotyczyć. W naszym wypadku Siegfried będzie musiał odpowiedzieć przed GenSys.

– Bertram wyraźnie zakazał wszelkich wizyt – upierał się Kevin. – Zaproponowałem, że sam pójdę, i nie zgodził się.

Melanie wzruszyła ramionami.

– Wielkie mi co. Najwyżej się wścieknie, i tyle. Nic nie zrobi. Wyleje nas z roboty? Jestem tu już tak długo, że wcale mnie to nie przeraża. Poza tym nie poradzą sobie bez nas. Tak się sprawy mają naprawdę.

– Myślisz, że to może być niebezpieczne? – zapytała Candace.

– Bonobo są spokojnymi istotami. O wiele spokojniejszymi niż szympansy, a i one nie są niebezpieczne, jeżeli nie poczują bezpośredniego zagrożenia – odpowiedziała Melanie.

– Jak w takim razie rozumieć zabicie tego człowieka?

– To się wydarzyło w czasie odłowu małpy – wyjaśnił Kevin. – Trzeba podejść dostatecznie blisko, aby trafić nabojem usypiającym. Poza tym to był już czwarty odłów.

– My musimy jedynie przeprowadzić obserwacje – stwierdziła Melanie.

– No dobra, jak się tam dostaniemy? – spytała Candace.

– Samochodem. Tak dostają się na wyspę inni, musi więc być jakiś most – uznała Melanie.

– Równolegle do wybrzeża biegnie droga na wschód – poinformował Kevin. – Prowadzi do wioski tubylców, następnie zmienia się w leśny dukt. Tamtędy dojechałem na wyspę, kiedy oglądaliśmy ją jeszcze przed rozpoczęciem realizacji programu. Na długości około trzydziestu kilku metrów wyspę od stałego lądu oddziela wąski, około dziesięciometrowy kanał. Pomiędzy dwoma mahoniami rozwieszono most na stalowych linach.

– Może uda nam się pooglądać zwierzęta bez przechodzenia na drugą stronę – wyraziła nadzieję Candace. – Spróbujmy.

– Kobiety, wy się niczego nie boicie – stwierdził Kevin.

– Prawie niczego – sprostowała Melanie. – Ale nie widzę żadnego problemu w podjechaniu tam i ocenieniu sytuacji. Jeśli będziemy wiedzieli, z czym mamy do czynienia, łatwiej przyjdzie nam zdecydować, co chcemy osiągnąć.

– Kiedy chcecie jechać? – zapytał Kevin.

– Proponowałabym teraz – odparła Melanie i spojrzała na zegarek. – Nie będzie lepszego momentu. Dziewięćdziesiąt procent mieszkańców miasta spędza czas w barze nad brzegiem, kąpie się albo wyciska siódme poty w centrum sportowym.

Kevin westchnął, opuścił ręce w geście kapitulacji i zapytał:

– Czyj samochód powinniśmy wziąć?

Melanie odpowiedziała bez wahania:

– Twój. Mój nawet nie ma napędu na cztery koła.

Kiedy schodzili ze schodów, a potem w piekącym słońcu przechodzili przez parking, Kevina nie opuszczało przeczucie, że popełniają błąd. Jednak wobec zdecydowania kobiet poczuł się bezsilny i zrezygnował ze zgłaszania swych obiekcji.

Opuszczając miasto wschodnią drogą, minęli centrum sportowe z kortami tenisowymi zatłoczonymi chętnymi do gry. Wobec upału i niesamowitej wilgotności powietrza, gracze wyglądali, jakby dopiero co wyszli z basenu, w którym zanurzyli się, nie zdejmując sportowych strojów.

Kevin prowadził. Obok kierowcy siedziała Melanie, a z tyłu Candace. Temperatura spadła teraz do około dwudziestu sześciu stopni, więc pootwierali wszystkie okna w samochodzie. Słońce wisiało nisko na zachodzie, dokładnie za nimi, to chowając się, to wynurzając zza chmur płynących nad horyzontem.

Tuż za boiskiem piłkarskim rośliny niemal zamknęły się nad drogą. Z głębokiego cienia od czasu do czasu wyskakiwały w niebo wielobarwne ptaki. Potężne owady rozbijały się o przednią szybę samochodu niczym miniaturowi kamikadze.

Candace, która nigdy nie wyjeżdżała z miasta tą drogą, odezwała się pierwsza:

– Dżungla wygląda na bardzo gęstą.

– Nawet nie masz pojęcia jak bardzo. – Kevin zaraz po przyjeździe próbował parę razy pójść na spacer w głąb lasu, lecz pnącza i zarośla rosły tak gęsto, że bez maczety nie był w stanie posuwać się przed siebie.