– Więc to była wizyta z zemsty – uznał Jack.
– Nie – zaprzeczyła. – To było ostrzeżenie dla mnie. Mam zostawić w spokoju sprawę Franconiego.
– Nie wierzę. Przecież to ja węszę w tej sprawie, nie ty.
– Ostrzegałeś mnie. Najwidoczniej zirytowałam pewnych ludzi, próbując wyjaśnić, jak zniknęło z kostnicy ciało Franconiego. Domyślam się, że to moja wizyta w Domu Pogrzebowym Spoletto ostatecznie ich rozzłościła.
– Nie cieszy mnie uznanie za moje przewidywania. Mówiąc to, myślałem, że popadniesz w kłopoty z powodu Binghama, nie gangsterów.
– Angelo przystroił swoje ostrzeżenie w piórka wzajemnie wyświadczonej sobie przysługi. Za moje posłuszeństwo zdradzili nazwisko zabójcy Franconiego. Nawet je napisali. – Laurie podniosła karteczkę ze stolika i podała ją Jackowi.
– Vido Delbario – przeczytał na głos. Popatrzył na pobitą twarz Laurie. Nos i warga spuchły. Miała też siniec pod okiem. – Ten przypadek był szalony od samego początku, teraz zupełnie wymyka się z rąk. Lepiej opowiedz mi wszystko dokładnie.
Opowiedziała z detalami wszystko od chwili przekroczenia progu aż do momentu, kiedy zadzwoniła do Jacka. Powiedziała nawet, dlaczego zrezygnowała z zawiadomienia policji.
Skinął głową.
– Rozumiem. Lokalny komisariat niewiele będzie mógł w tej chwili zrobić.
– Co mam począć? – spytała, choć nie oczekiwała odpowiedzi. Było to raczej pytanie retoryczne.
– Pozwól, że spojrzę na tylne drzwi – zaproponował Jack.
Laurie poprowadziła go przez kuchnię do pomieszczenia gospodarczego.
– Cholera! – zawołał, widząc wyłamane zamki. – Coś ci powiem, nie powinnaś dzisiaj spać w domu.
– Myślałam już, żeby pójść do rodziców.
– Pojedziesz ze mną. Prześpię się na kanapie.
Laurie spojrzała Jackowi głęboko w oczy. Nie potrafiła w nich odczytać, czy w nieoczekiwanym zaproszeniu było coś więcej niż troska o jej bezpieczeństwo.
– Spakuj swoje drobiazgi – polecił Jack. – Przygotuj się na kilka dni. Trochę potrwa, zanim uda się solidnie naprawić drzwi.
– Trudno mi do tego wracać, ale muszę coś zrobić z biednym Tomem.
Jack podrapał się po głowie.
– Masz jakąś łopatkę?
– Mam motykę ogrodniczą. A o czym myślisz?
– Pochowamy go na podwórku.
– Jesteś sentymentalny, co?
– Wiem, co znaczy stracić tych, których się kocha – odpowiedział. Głos mu się załamał. Przypomniał mu się tamten telefon, informujący o śmierci żony i córek w katastrofie lotniczej.
Laurie pakowała się, a Jack chodził w tę i z powrotem po sypialni. Starał się skoncentrować na bieżących sprawach.
– Musimy powiadomić o wszystkim Lou i podać mu nazwisko Vida Delbaria – powiedział.
– Ja też o tym myślałam – odparła z garderoby. – Sądzisz, że powinniśmy to zrobić jeszcze dzisiaj?
– Raczej tak. Niech sam zdecyduje, jak i kiedy będzie chciał to wykorzystać. Zadzwonimy ode mnie. Masz jego numer domowy?
– Mam.
– Wiesz, ta historia niepokoi z wielu powodów, nie tylko dlatego, że zagrożone jest twoje bezpieczeństwo. Potwierdza moje obawy, że zorganizowany świat przestępczy wmieszał się jakoś w sprawy transplantacji organów. Może mamy do czynienia z jakimś czarnym rynkiem zabiegów operacyjnych.
Laurie wyszła z garderoby z torbą przewieszoną przez ramię.
– Ale jak można mówić o transplantacji, skoro Franconi nie dostawał środków immunosupresyjnych? No i nie zapominaj o dziwnych wynikach testów DNA, uzyskanych przez Teda Lyncha – powiedziała Laurie.
Jack westchnął.
– Masz rację. Wszystko razem nie trzyma się kupy.
– Może Lou odnajdzie w tym jakiś sens – zastanowiła się Laurie.
– Nie mogłoby być lepiej. Tymczasem wydarzenia czynią podróż do Afryki coraz bardziej sensowną.
Laurie szła do łazienki, lecz słysząc słowa Jacka, zatrzymała się.
– O czym ty znowu mówisz?
– Osobiście nie miałem żadnego kontaktu ze zorganizowaną przestępczością, ale zetknąłem się z gangiem ulicznym i jak sądzę, istnieje między nimi bolesne podobieństwo. Jeżeli któraś z tych band zaczęła rozmyślać o tym, żeby się ciebie pozbyć, to policja nie ochrom cię, chyba że roztoczą nad tobą całodobową opiekę. Problem w tym, że nie mają na to dość ludzi. Może oboje powinniśmy wyjechać na jakiś czas z miasta. Może to pozwoli Lou uporządkować sprawy.
– Ja także miałabym pojechać? – spytała. Nagle pomysł wyjazdu do Afryki nabrał zupełnie innego wyrazu. Nigdy nie była w Afryce, więc podróż mogła okazać się interesująca. Właściwie mogła być nawet przyjemna.
– Uznamy to za wymuszone wakacje. Oczywiście Gwinea Równikowa nie jest wymarzonym celem, ale może to być coś… innego. No i może przy okazji uda nam się wyświetlić, co GenSys tam robi i dlaczego Franconi zdecydował się na tę podróż.
– Hmmm. Ten pomysł zaczyna mi się podobać.
Po spakowaniu rzeczy zabrali styropianowe pudełko z Tomem i poszli na podwórko na tyłach domu. W kącie ogrodu, gdzie było trochę wolnej ziemi, wykopali głęboki dół. Znaleźli zardzewiały szpadel, więc nie sprawiło im to większych kłopotów. Zakopali Toma.
– Niech mnie! – stęknął Jack, chwytając za torbę Laurie. – Coś ty tam włożyła?
– Kazałeś się spakować na kilka dni – odparła usprawiedliwiająco.
– Ale to nie znaczy, żeby zabierać kulę do gry w kręgle.
– To kosmetyki. Nie są w opakowaniach turystycznych.
Na Pierwszej Avenue złapali taksówkę. Po drodze zatrzymali się na Piątej Avenue przy księgarni. Jack poczekał w samochodzie, a Laurie poszła kupić jakieś materiały o Gwinei Równikowej. Niestety niczego nie mieli i musiała kupić przewodnik po całej Afryce Środkowej.
– Sprzedawca roześmiał się, kiedy poprosiłam o książkę o Gwinei Równikowej – powiedziała, gdy wsiadła do auta.
– To tylko kolejne potwierdzenie, że nie jest to miejsce na wymarzone wakacje – stwierdził Jack.
Laurie też się uśmiechnęła i serdecznie uścisnęła przyjaciela za rękę.
– Jeszcze ci nie podziękowałam za to, że tak szybko przyjechałeś. Naprawdę doceniam to i czuję się już znacznie lepiej.
– Cieszę się.
Zanim znaleźli się w mieszkaniu, Jack musiał jeszcze pokonać schody, obciążony bagażem Laurie. Po serii ciężkich westchnień i jęków Laurie zapytała, czy chciałby może, aby sama wniosła torbę. Odparł, że właśnie wysłuchiwanie jego narzekań jest karą za zabranie tak wielu rzeczy.
Wreszcie dotarł do drzwi i postawił walizkę. Wybrał właściwy klucz, włożył do zamka i przekręcił. Zasuwa odskoczyła, ale drzwi pozostały zamknięte.
– Hmmm – zastanowił się. – Nie pamiętam, żebym zamykał na dwa razy. – Przekręcił klucz jeszcze raz i pchnął otwarte już teraz drzwi. Było ciemno, więc wszedł przed Laurie do pokoju, by zapalić światło. Ona szła tuż za nim i nagle wpadła na Jacka, bo ten niespodziewanie zatrzymał się w miejscu.
– No dalej, włącz je – odezwał się jakiś głos.
Jack zastosował się do polecenia. Sylwetki, które chwilę wcześniej zauważył, okazały się dwoma mężczyznami ubranymi w długie płaszcze. Siedzieli na kanapie zwróceni twarzami w stronę pokoju.
– O mój Boże! – zawołała Laurie. – To oni!
Franco i Angelo rozgościli się w mieszkaniu Jacka tak jak wcześniej u Laurie. Do połowy opróżnione butelki stały na stoliku, obok leżał pistolet z tłumikiem. Na środku pokoju stało krzesło przodem zwrócone do kanapy.
– Domyślam się, że pan doktor Stapleton – odezwał się Franco.
Jack potwierdził skinieniem, a jego umysł zaczął gwałtownie poszukiwać sposobu wyjścia z sytuacji. Wiedział, że drzwi wejściowe za nim są nadal otwarte. Zwymyślał siebie w duchu, że nie nabrał podejrzeń, otwierając drzwi. Problem w tym, że wybiegł tak szybko z domu, iż nie był pewny, jak zamknął mieszkanie.
– Nie rób nic głupiego – poradził Franco, jakby czytał w myślach Jacka. – Nie zostaniemy długo. Gdybyśmy wiedzieli, że zastaniemy tu doktor Montgomery, oszczędzilibyśmy sobie drogi do jej mieszkania, nie mówiąc już o powtarzaniu po raz drugi tej samej wiadomości.
– Czego się, ludzie, tak przeraziliście, że przychodzicie i straszycie nas? – zapytał Jack.
Franco uśmiechnął się i spojrzał na Angela.
– Słyszałeś tego faceta? Wydaje mu się, że zawracaliśmy sobie głowę, żeby tu przyjść i odpowiadać na jego pytania.
– Brak szacunku – skomentował Angelo.
– Doktorku, może by tak jeszcze jedno krzesełko dla panizaproponował Franco. – Porozmawiamy wtedy troszeczkę i będziemy mogli się pożegnać.