Выбрать главу

Kevin nie odpowiedział. Miał mętlik w głowie.

– Nie ulżyło ci? – zapytał Raymond. – Wiem, że Cabot dzwonił do ciebie w nocy.

– W pewnym stopniu ulżyło, ale z autopsją czy bez niej mam wiele wątpliwości co do całej tej operacji.

Teraz Raymond zamilkł na chwilę. Dopiero co rozwiązał jeden problem, a już następny stanął na jego drodze.

– Może popełniliśmy błąd – kontynuował Kevin. – To znaczy, może ja popełniłem błąd. Sumienie nie daje mi spokoju, zaczynam się bać. Jestem naukowcem. Zajmuje mnie teoria, a stosowanie jej w praktyce nie jest moją domeną.

– Och, proszę! – przerwał zirytowany Raymond. – Nie komplikujmy spraw! Nie teraz. Masz laboratorium, jakiego zawsze pragnąłeś. Stawałem na głowie, żeby wytrzasnąć każde cholerne urządzenie, o które prosiłeś. Ponadto sprawy idą dobrze dzięki organizacji i sprawnemu werbunkowi. Do diabła, przecież z tym całym towarem, który nagromadziłeś, zostaniesz bogatym człowiekiem.

– Nigdy nie zamierzałem zostać bogatym człowiekiem.

– Mogłoby cię spotkać coś gorszego. No, dalej, Kevin! Nie rób mi tego.

– A co to za przyjemność być bogatym w tym sercu wiecznego mroku? – Nieoczekiwanie przed oczami stanął mu obraz szefa, Siegfrieda Spalleka i dreszcz przeszedł mu po grzbiecie. Bał się tego człowieka.

– To nie na zawsze – uspokajał Kevina Raymond. – Sam mi powiedziałeś, że jesteś już prawie gotowy, że system działa niemal idealnie. Gdy przygotujesz kogoś dostatecznie i będzie mógł zająć twoje miejsce, wrócisz do nas. Z forsą, którą przywieziesz, zbudujesz laboratorium swych marzeń.

– Znowu widziałem dym nad wyspą. Jak w zeszłym tygodniu.

– Zapomnij o dymie! Ponosi cię wyobraźnia. Zamiast bez powodu popadać w szaleństwo, skoncentruj się na właściwych zadaniach, żebyś szybko je skończył. A jak będziesz miał wolną chwilę, to pofantazjuj sobie na temat laboratorium, jakie zbudujesz po powrocie do Stanów.

Kevin skinął głową. To, co mówił Raymond, miało sens. Częściowo obawy Kevina brały się stąd, że gdyby rozniosło się, w co wmieszał się w Afryce, nigdy nie mógłby wrócić do pracy naukowej. Nikt nie przyjąłby go do pracy, a już na pewno nie zaoferowałby stałego stanowiska i laboratorium. Ale gdyby zbudował własne i zapewnił sobie niezależne dochody, nie musiałby się o nic martwić.

– Słuchaj – odezwał się Raymond – przyjadę po kolejnego pacjenta, kiedy tylko będzie gotowy, a to powinno wkrótce nastąpić. Wtedy porozmawiamy. Tymczasem pamiętaj, że tkwimy w tym, a pieniążki wpływają strumieniem do naszych kieszeni.

– No dobrze – odparł niechętnie Kevin.

– W każdym razie nie rób niczego nie przemyślanego – przestrzegł Raymond. – Obiecaj mi!

– Obiecuję – odparł Kevin z nieco większym entuzjazmem.

Odłożył słuchawkę. Raymond okazał się osobą o sporej sile perswazji i po każdej rozmowie z nim Kevin czuł się nieco lepiej.

Wstał od biurka i wrócił do jadalni. Idąc za radami Raymonda, zastanowił się, gdzie wybuduje własne laboratorium. Pewne ważne względy przemawiały za Cambridge w stanie Massachusetts, a to z powodu powiązań Kevina zarówno z Uniwersytetem Harvarda, jak i z MIT. Ale z drugiej strony może byłoby lepiej zainstalować się na prowincji, na uboczu, dajmy na to w New Hampshire.

Na lunch dostał białą rybę, której nie rozpoznał. Kiedy zapytał o nią, Esmeralda podała jedynie nazwę w miejscowym narzeczu, która dla Kevina nic nie znaczyła. Zdziwił się, że zjadł więcej, niż się spodziewał. Rozmowa z Raymondem wpłynęła więc pozytywnie także na jego apetyt. Pomysł stworzenia własnego laboratorium ciągle zaprzątał myśli naukowca.

Po lunchu zmienił przepoconą koszulę na czystą, świeżo wyprasowaną. Niespodziewanie nabrał ochoty do pracy. Już na schodach zatrzymała go Esmeralda i zapytała, o której ma podać obiad. Odpowiedział, że jak zwykle o dziewiętnastej.

Gdy spożywał lunch, znad oceanu nadciągnęły gęste, szare chmury. Zanim zdążył wyjść z domu, ulica zamieniła się w rwącą kaskadę płynącą w stronę pobliskiej rzeki. Spoglądając na południe, ponad Estuario del Muni, dostrzegł przebijające się przez chmury promienie słońca i pełny łuk tęczy. Pogoda w Gabonie ciągle była piękna. Kevina to nie dziwiło. Zdarzało się przecież, że deszcz padał po jednej stronie ulicy, a po drugiej było zupełnie sucho.

Domyślając się, że deszcz potrwa przynajmniej godzinę, obszedł dom dookoła, kryjąc się pod arkadami, i wsiadł do swojej niezwykle w takich okolicznościach użytecznej, czarnej toyoty. Chociaż droga do pracy była niezwykle krótka, Kevin uznał, że to znacznie lepsze niż siedzieć do końca dnia w mokrym ubraniu.

ROZDZIAŁ 3

4 marca 1997 roku

godzina 8.45

Nowy Jork

– No i co zamierzasz zrobić? – zapytał Franco Ponti, spoglądając na odbicie szefa, Vinniego Dominicka, we wstecznym lusterku. Siedzieli w lincolnie Vinniego, szef na tylnej kanapie. Pochylił się do przodu, trzymając się prawą ręką uchwytu nad drzwiami. Patrzył w stronę numeru 126 przy Sześćdziesiątej Czwartej Wschodniej Ulicy. Budynek z piaskowca zbudowano w stylu francuskiego rokoko z wysokimi łukami i wieloczęściowymi oknami. Te na parterze były dodatkowo chronione grubymi kratami.

– Wygląda na całkiem szykowną metę – zauważył Vinnie. – Doktorek wie, jak sobie dogodzić.

– Mam zaparkować? – zapytał Franco. Stali na środku ulicy, a taksówkarz za nimi zaczął niecierpliwie trąbić.

– Parkuj! – polecił Vinnie.

Franco podjechał do hydrantu i zjechał w stronę krawężnika. Taksówka przejechała, ale jej kierowca, mijając lincolna, wyciągnął w wymownym geście dłoń z wyprostowanym środkowym palcem. Angelo Facciolo pokręcił głową i rzucił nieprzyjemną wiązkę pod adresem rosyjskich taksówkarzy. Angelo zajmował miejsce pasażera z przodu.

Vinnie wysiadł z auta. Franco i Angelo natychmiast poszli w ślady szefa. Wszyscy trzej mężczyźni ubrani byli w nieskazitelnie skrojone, długie płaszcze od Salvatore Ferragamy, różniące się jedynie odcieniem szarości.

– Myślisz, że możemy tak zostawić wóz? – zapytał Franco.

– Przeczuwam, że nie zabawimy długo – odpowiedział Vinnie. – Ale na wszelki wypadek połóż za szybą legitymację Policyjnego Towarzystwa Dobroczynnego. Może uchronimy pięćdziesiąt dolców.

Vinnie podszedł do budynku numer 126. Franco i Angelo podążali za szefem swym zawsze czujnym krokiem. Vinnie spojrzał na domofon.

– Sublokatorski – stwierdził. – Doktorkowi więc nie wiedzie się tak dobrze, jak myślałem. – Nacisnął przycisk przy nazwisku "doktor Raymond Lyons" i czekał.

– Słucham – odezwał się żeński głos.

– Chciałbym się zobaczyć z panem doktorem. Nazywam się Vinnie Dominick.

Nastąpiła cisza. Czekając, Vinnie trącał czubkiem buta od Gucciego leżący na chodniku kapsel. Franco i Angelo lustrowali ulicę.

W domofonie coś zaszeleściło.

– Halo, doktor Raymond Lyons. Czym mogę służyć?

– Wierzę, że wystarczy piętnaście minut pańskiego czasu – odpowiedział Vinnie.

– Nie przypominam sobie, żebyśmy się poznali, panie Dominick – zauważył Raymond. – Może mi pan powiedzieć, czemu mielibyśmy poświęcić ów kwadrans?

– Ów kwadrans, panie Lyons, mielibyśmy poświęcić przysłudze, którą wyrządziłem panu zeszłej nocy. Prośba o nią wpłynęła do mnie za pośrednictwem naszego wspólnego znajomego, doktora Daniela Levitza.

Znowu zapadła cisza.

– Mam nadzieję, że jeszcze pan tam jest, doktorze – odezwał się Vinnie.

– Tak, oczywiście.

Rozległo się delikatne buczenie. Vinnie pchnął ciężkie drzwi i wszedł do budynku. Jego obstawa wsunęła się za nim.

– Zdaje się, że doktorek nie jest zachwycony naszą wizytą – stwierdził Vinnie, idąc w stronę małej windy osobowej. Trzej mężczyźni stali w niej stłoczeni niczym sardynki w puszce.

Raymond przywitał gości przy wyjściu z windy. Był wyraźnie zdenerwowany, ściskając dłonie trzech mężczyzn. Gestem zaprosił do mieszkania i z holu wprowadził ich do wyłożonego mahoniem gabinetu.

– Mają panowie ochotę na kawę? – zapytał gospodarz.

Franco i Angelo spojrzeli na Vinniego.

– Nie odmówiłbym małej kawy z ekspresu, jeśli nie stanowi to dla pana kłopotu – odparł Vinnie.

Franco i Angelo poprosili o to samo.

Raymond zamówił przez telefon trzy kawy.

Kiedy zobaczył nieproszonych gości, odezwały się w nim najgorsze obawy. Według niego wyglądali na typowych przedstawicieli wiadomej profesji z filmów klasy B. Vinnie miał około metra osiemdziesięciu, śniadą cerę, przystojną twarz o wyraźnych rysach, ciemne włosy zaczesane do tyłu i pokryte brylantyną. Nie było wątpliwości, że gra w tym towarzystwie rolę szefa. Jego dwaj towarzysze mieli ponad metr osiemdziesiąt i dość posępne fizjonomie. Ich nosy i usta były wąskie, a oczy małe i głęboko osadzone. Mogli być braćmi. Różnili się jedynie cerą. Raymond pomyślał, że cera Angela wygląda jak druga strona Księżyca.