– Zakład cię wysyła? – zapytał zaskoczony Ted.
– Nie. Sam jadę. No, niezupełnie sam, ja płacę, ale jedzie ze mną również Laurie.
– Mój Boże, ależ ty jesteś dokładny w tej robocie – stwierdził Ted.
– Uparty jest pewnie lepszym słowem – poprawił Jack już od drzwi.
Ted zawołał za nim, gdy Jack był już za progiem:
– Zrobiłem badania porównawcze z mitochondrialnym DNA matki Franconiego. Pasuje, więc przynajmniej identyfikacji zwłok możesz być pewny w stu procentach.
– Wreszcie coś pewnego.
– Wiesz, przyszła mi do głowy jeszcze jedna zwariowana myśl – dodał Ted. – Jedyny sposób, w jaki mógłbym wyjaśnić to całe zagmatwanie i wyniki, jakie uzyskałem, to uznanie wątroby za transgeniczną.
– A cóż to, u diabła, znaczy?
– To oznacza, że wątroba zawiera DNA z dwóch różnych organizmów.
– Hmmm. Będę musiał to przemyśleć.
Cogo, Gwinea Równikowa
Bertram spojrzał na zegarek. Była szesnasta. Podniósł wzrok, by wyjrzeć przez okno i nagle spostrzegł, że gwałtowna tropikalna ulewa, która całkiem przysłaniała niebo jeszcze piętnaście minut wcześniej, prawie całkiem ustąpiła. Znowu było parne, słoneczne afrykańskie popołudnie.
Pod wpływem impulsu sięgnął po telefon i zadzwonił na oddział zapłodnień. Odpowiedziała Shirley Cartwright, pełniąca obowiązki technika na popołudniowej zmianie.
– Czy te dwa nowo narodzone bonobo otrzymały już swoje dawki hormonów? – spytał.
– Jeszcze nie – odpowiedziała Shirley.
– Zdawało mi się, że w karcie zapisano, żeby otrzymywały zastrzyk o czternastej – zauważył.
– To zwyczajowo przyjęta godzina – powiedziała z wahaniem Shirley.
– Dlaczego przesunięto godzinę?
– Melanie Becket jeszcze nie przyjechała – powiadomiła Bertrama niechętnie. Ostatnią rzeczą, której pragnęła, było wpędzenie w kłopoty swojej przełożonej, ale wiedziała, że nie mogłaby skłamać.
– O której miała być?
– Nie podała godziny. Dziennej zmianie powiedziała, że będzie zajęta całe przedpołudnie w laboratorium w szpitalu. Sądzę, że w nawale zajęć, nie spojrzała na zegarek.
– Nie zostawiła nikomu instrukcji co do podania hormonów o czternastej?
– Właściwie nie – odparła Shirley. – Dlatego spodziewam się jej w każdej chwili.
– Jeżeli nie zjawi się przez następne pół godziny, proszę podać dawki zapisane w karcie – polecił. – Czy sprawi to pani jakiś kłopot?
– Nie, panie doktorze.
Bertram rozłączył się i zadzwonił do laboratorium Melanie w szpitalu. Nie był tak zaznajomiony z personelem szpitala, więc nie rozpoznał, z kim rozmawia. Ale osoba ta znała Bertrama i opowiedziała mu niepokojącą historię. Melanie nie zjawiła się w laboratorium przez cały dzień, bo była niezwykle zajęta w centrum weterynaryjnym.
Bertram odłożył słuchawkę. Paznokciem wskazującego palca zaczął nerwowo stukać w telefon. Pomimo zapewnień Siegfrieda, że panuje nad ewentualnym problemem Kevina i jego przyjaciółek, Bertram nastawiony był podejrzliwie. Melanie należała do sumiennych pracowników. Nie było w jej stylu zapominać o podawaniu przepisanych środków.
Złapał ponownie za słuchawkę i starał się dodzwonić do Kevina. Nikt nie odpowiadał.
Wobec rosnących podejrzeń, zawiadomił sekretarkę, Marthę, że wróci za godzinę, i wyszedł z biura. Wsiadł do swojego cherokee i ruszył w stronę miasta.
Jadąc, nabierał przekonania, że Kevin i kobiety postanowili dostać się na wyspę. Ogarniała go coraz większa złość. Zwymyślał sam siebie, że pozwolił się zwieść zapewnieniom Siegfrieda o rzekomym bezpieczeństwie. Miał przeczucie, że ciekawość Kevina sprowadzi na nich duże kłopoty.
Na skraju miasta, gdzie asfaltowa droga łączyła się z brukowaną jezdnią, musiał gwałtownie zahamować. Tak się zapamiętał w gniewie, że zapomniał kontrolować prędkość. Kostka brukowa zmoczona niedawnym deszczem była śliska jak lód i samochód Bertrama przejechał w poślizgu wiele metrów, zanim wreszcie się zatrzymał.
Zaparkował przed szpitalem. Wszedł na drugie piętro i zapukał do gabinetu Kevina. Nie było odpowiedzi. Spróbował wejść. Drzwi były zamknięte.
Wrócił do samochodu, objechał plac i zaparkował pod ratuszem. Skinął w stronę rozleniwionych żołnierzy kiwających się w rozklekotanych, starych trzcinowych krzesłach w cieniu arkad.
Wbiegł na górę, przeskakując po dwa stopnie. Przedstawił się Aurielowi i rzucił, że musi rozmawiać z Siegfriedem.
– Jest teraz z szefem ochrony – odparł sekretarz.
– Powiedz mu, że czekam – rozkazał i zaczął chodzić po pokoju w tę i z powrotem. Jego irytacja rosła.
Pięć minut później z gabinetu Siegfrieda wyszedł Cameron McIvers. Zawołał "cześć" do Bertrama, ale ten tak się spieszył na spotkanie z Siegfriedem, że zignorował pozdrowienie.
– Mamy problem – powiedział bez wstępów. – Melanie Becket nie pokazała się dzisiaj w pracy, Kevina Marshalla nie ma w laboratorium.
– Nie jestem zaskoczony – odpowiedział spokojnie Siegfried. Rozsiadł się wygodnie w fotelu i wyprostował zdrową rękę. – Widziano ich w towarzystwie pielęgniarki, jak opuszczali miasto wczesnym rankiem. Trójkącik zdaje się rozkwitać. Urządzili sobie wieczorno-nocne party, po którym obie panie zostały u Kevina.
– Naprawdę? – zapytał Bertram. Wydawało mu się nieprawdopodobne, żeby taki niewydarzony naukowiec mógł być wmieszany w równie nieprzyzwoity związek.
– Dobrze wiem – powiedział Siegfried. – Sąsiaduję z Kevinem przez trawnik. Poza tym obie panie spotkałem wcześniej w "Chickee Hut Bar". Obie były już pod dobrą datą i mówiły, że wybierają się do Kevina.
– Dokąd udali się dziś rano?
– Podejrzewam, że do Acalayong. Dozorca widział ich przed świtem, jak odpływali dużą łodzią.
– To znaczy, że mogą się dostać na wyspę od strony wodywarknął Bertram.
– Odpływali na zachód, nie na wschód.
– To mógł być fortel – upierał się Bertram.
– Mógł – zgodził się Siegfried. – Myślałem o takiej możliwości. Rozmawiałem nawet o tym z Cameronem. Jednak obaj uważamy, że jedynym miejscem, do którego można dopłynąć, jest plaża, którą most łączy z lądem. Reszta wyspy otoczona jest bujnym lasem mangrowe i bagnami.
Wzrok Bertrama powędrował w górę na potężne łby nosorożców, które wisiały na ścianie za Siegfriedem. Ich pozbawione mózgów czaszki przypominały mu o pozycji szefa Strefy; musiał przyznać, że w tym wypadku miał rację. Kiedy wybierano wyspę dla realizacji projektu, jej niedostępność od strony wody była jedną z zalet.
– A na tej plaży nie mogli wylądować – kontynuował Siegfried – ponieważ ciągle są tam żołnierze i aż ich palce swędzą, żeby trochę sobie postrzelać z tych ich AK-47. – Roześmiał się. – Ile razy pomyślę o roztrzaskanych oknach w samochodzie Melanie, nie mogę się powstrzymać od śmiechu.
– Może masz rację – Bertram mówił to bez przekonania.
– Oczywiście, że mam rację.
– Ciągle jednak jestem niespokojny. I podejrzliwy. Chcę wejść do gabinetu Kevina.
– Po co?
– Byłem tak głupi, że pokazałem mu, jak wykorzystać oprogramowanie, żeby zlokalizować bonobo. Niestety, przećwiczył to nawet. Wiem, bo przy kilku okazjach używał tego przez dłuższy czas. Chcę wejść do jego biura i sprawdzić, czy znajdę coś, co podpowie nam, czego szukał.
– No cóż, powiedziałbym, że to brzmi dość rozsądnie. – Siegfried zadzwonił do Auriela, aby załatwił Bertramowi wejście do laboratorium. A do Bertrama powiedział: – Daj mi znać, jeśli coś odkryjesz.
– Nie martw się.
Uzbrojony w kartę magnetyczną Bertram wrócił do laboratorium i wszedł do pracowni Kevina. Zamknął za sobą drzwi. Najpierw przejrzał biurko. Nic nie znalazł. Obszedł szybko pokój. Po chwili uwagę Bertrama zwróciły wydruki leżące przy komputerze. Rozpoznał kontury wyspy. Dokładnie przestudiował każdą stronę. Przedstawiały mapę w różnych skalach. Nie potrafił natomiast zrozumieć znaczenia wyrysowanych na nich kształtów geometrycznych.
Odłożył kartki na bok i zabrał się do przeszukiwania plików w komputerze Kevina. Nie musiał długo szukać tego, co chciał znaleźć: źródła informacji dla wydruków.
Przez następne pół godziny Bertram był dosłownie sparaliżowany tym, co odnalazł. Kevin zapisywał drogę, jaką przebywały poszczególne zwierzęta. Po badaniu przez dłuższą chwilę tych danych, wszedł do zgromadzonych przez Kevina informacji o przemieszczaniu się bonobo w czasie kilkunastu godzin. Teraz już był w stanie odtworzyć tajemnicze kształty geometryczne.
– Jesteś cholernie sprytny – powiedział na głos, pozwalając komputerowi prześledzić zapis drogi przebytej przez każde zwierzę.