Zanim zakończył się program, Bertram zauważył problem z bonobo numer sześćdziesiąt i sześćdziesiąt siedem. Z rosnącym niepokojem spróbował uruchomić analizator ruchu obu zwierząt, ale bez powodzenia. Kiedy to mu się nie udało, wrócił do czasu obecnego i zażądał wyświetlenia bieżącej pozycji obu bonobo. Nie zmieniły się ani na jotę.
– Dobry Boże! – jęknął.
W jednej chwili obawy o Kevina zniknęły i zostały zastąpione przez poważniejszy problem. Bertram wyłączył komputer, złapał wydruki i wybiegł z laboratorium. Pobiegł prosto do ratusza. Wiedział, że w ten sposób będzie szybciej, niż objeżdżając plac samochodem. Wbiegł po schodach. Wpadł do sekretariatu. Aurielo spojrzał na niego, ale Bertram zupełnie go zignorował. Bez zapowiedzi niemal wdarł się do biura Siegfrieda.
– Musimy porozmawiać. Natychmiast – powiedział. Brakowało mu oddechu.
Siegfried rozmawiał właśnie z szefem służb zaopatrzeniowych. Obaj wydawali się kompletnie zaskoczeni nagłym pojawieniem się Bertrama.
– To sprawa nie cierpiąca zwłoki – dodał Bertram.
Szef aprowizacji wstał.
– Przyjdę później – powiedział i wyszedł.
– Lepiej, żeby to było ważne – ostrzegł Siegfried.
Bertram wymachiwał wydrukami z komputera.
– Mam bardzo złe wieści – zaczął. Zajął krzesło opuszczone przez poprzedniego gościa. – Kevin Marshall znalazł sposób na śledzenie wszystkich bonobo przez cały czas.
– I co z tego?
– Przynajmniej dwie z małp nie ruszają się. Numer sześćdziesiąt i sześćdziesiąt siedem. Nie poruszyły się od ponad dwadziestu czterech godziny. Jest tylko jedno wyjaśnienie. Nie żyją!
Siegfried uniósł brwi.
– Cóż, to tylko zwierzęta – powiedział. – Zwierzęta przecież też umierają. Musieliśmy spodziewać się pewnych ubytków.
– Nie rozumiesz – stwierdził Bertram z nutą pogardy. – Zlekceważyłeś moje ostrzeżenie o podziale zwierząt na dwie grupy. Mówiłem, że to znamienne. Teraz, niestety, mamy tego dowód. O ile się na tym znam, zaczęły się zabijać nawzajem!
– Tak uważasz? – zapytał wystraszony Siegfried.
– Według mnie nie ma wątpliwości. Zadręczałem się, żeby znaleźć odpowiedź na pytanie, dlaczego podzieliły się na dwie grupy. Zdecydowałem, że to dlatego, iż nie zadbaliśmy o odpowiednią równowagę między samcami i samicami. Teraz jestem pewny, że samce zaczęły o nie walczyć.
– Rany boskie! – zawołał Siegfried, kręcąc z niepokojem głową. – To straszne wieści.
– Gorzej niż straszne. Absolutnie nie do zaakceptowania. Jeżeli nie zadziałamy, to będzie klęska całego programu.
– Co możemy zrobić?
– Przede wszystkim z nikim nie rozmawiać! – polecił Bertram. – Jeżeli przyjdzie polecenie, aby odłowić numer sześćdziesiąty albo sześćdziesiąty siódmy, będą kłopoty. Po drugie, i ważniejsze, musimy, tak jak proponowałem wcześniej, sprowadzić małpy do centrum. Nie będą się zabijać, jeżeli znajdą się w pojedynczych klatkach.
Siegfried musiał zaakceptować rady weterynarza. Chociaż zawsze uważał, że z punktu widzenia logistyki i w celu zapewnienia bezpieczeństwa, lepiej, żeby zwierzęta przebywały na wyspie. Teraz uznał, że ten czas minął. Nie można pozwolić zwierzętom, żeby się zabijały. Gdy rozważył to poważnie, uznał, że nie ma wyboru.
– Kiedy powinniśmy je przenieść? – spytał.
– Tak szybko, jak to możliwe – odparł Bertram. – Do świtu będę dysponował godnym zaufania zespołem opiekunów zwierząt. Zaczniemy od tej grupy, która się oddzieliła. Kiedy będziemy mieli w klatkach wszystkie zwierzęta, co nie powinno zabrać więcej jak dwa, trzy dni, przeniesiemy je na teren centrum weterynaryjnego, które do tego czasu przygotuję.
– Chyba odwołam ten oddział żołnierzy z rejonu mostu – zasugerował Siegfried. – Chyba nie chcemy, aby zaczęli strzelać do twoich ludzi.
– Nigdy nie podobało mi się trzymanie ich w tym miejscu. Bałem się, że mogli strzelać do zwierząt dla zabawy albo zdobycia pożywienia.
– Kiedy powinniśmy powiadomić odpowiednich przełożonych w GenSys? – zapytał Siegfried.
– Dopiero gdy będziemy ze wszystkim gotowi. Kiedy się upewnimy, ile zwierząt zginęło. Może nasuną nam się też jakieś lepsze pomysły na ostateczne rozwiązanie. Moim zdaniem musimy wybudować doskonalsze schronienie, w którym zwierzęta będą od siebie odizolowane.
– Na to będziemy potrzebowali zgody z góry – przypomniał Siegfried.
– Jasne. – Bertram wstał. – Jedyną dobrą rzeczą jest to, że przewidująco sprowadziłem tam te klatki dla małp.
Nowy Jork
Raymond czuł się znacznie lepiej niż w ostatnich dniach. Sprawy zdawały się iść coraz lepiej, i to od samego rana. Tuż po dziewiątej zadzwonił doktor Waller Anderson. Nie tylko zgłosił chęć przystąpienia do przedsięwzięcia, ale od razu miał dwóch klientów gotowych do wpłacenia pierwszej raty i wyjazdu na Bahamy w celu pobrania szpiku kostnego.
Około południa Raymond odebrał telefon od doktor Alice Norwood, której gabinet mieścił się na Rodeo Drive w Beverly Hills. Poinformowała, że udało jej się zrekrutować trzech lekarzy, każdy z dużą prywatną praktyką, którzy bardzo chętnie przystąpią do spółki. Jeden pracował w Century City, drugi w Brentwood a ostatni w Bel-Air. Była przekonana, że ci lekarze wkrótce dostarczą mnóstwa pracy, ponieważ na rynku Zachodniego Wybrzeża był duży popyt na usługi oferowane przez Raymonda.
Jednak najbardziej uradował Raymonda brak wiadomości od pewnych osób. Nie było telefonu ani od Vinniego Dominicka ani od doktora Daniela Levitza. Tę ciszę uznał za ostateczne pogrzebanie sprawy Franconiego.
O piętnastej trzydzieści zadzwonił domofon. Darlene zorientowała się, o co chodzi, i ze łzami w oczach poinformowała Raymonda, że jego samochód czeka na dole.
Raymond objął dziewczynę i delikatnie poklepał po plecach.
– Następnym razem może będziesz mogła polecieć – pocieszył ją.
– Naprawdę?
– Nie mogę tego zagwarantować, ale postaramy się. – Raymond nie miał w tej sprawie nic do powiedzenia. Darlene była w Cogo tylko raz. Przy innych okazjach samolot miał komplet na przynajmniej jednym z etapów podróży. Najczęściej samolot leciał z Ameryki do Europy, a stamtąd do Bata. W drodze powrotnej plan lotu był taki sam, z tym że za każdym razem międzylądowanie wypadało w innym mieście europejskim.
Obiecał zadzwonić zaraz po przyjeździe do Cogo, wziął bagaż i zjechał windą. Wsiadł do oczekującego sedana i wygodnie rozparł się w fotelu.
– Życzy pan sobie mieć radio włączone, sir? – zapytał kierowca.
– Tak, czemu nie – odparł. Już zaczynał się dobrze bawić.
Jazda przez miasto była najtrudniejszą częścią wyprawy. W dobrym czasie dotarli na West Side Highway. Co prawda ruch był spory, ale godzina szczytu jeszcze się nie zaczęła, więc samochody posuwały się dość płynnie. Tak samo było na George Washington Bridge. Po niecałej godzinie wysiadł na lotnisku Teterboro.
Samolot GenSys jeszcze nie został podstawiony, ale tym Raymond się nie przejmował. Usiadł w poczekalni, skąd miał widok na pasy startowe, i zamówił szkocką. W chwili, kiedy podawano mu szklaneczkę, lśniący odrzutowiec GenSys wysunął się z chmur, zniżył lot i wylądował na pasie. Przykołował tuż przed okno, za którym siedział Raymond.
To była piękna biała maszyna, z czerwonymi pasami wzdłuż kadłuba. Jedynymi oznaczeniami były kod N69SU i mała flaga amerykańska na skrzydle ogona.
Jakby na zwolnionym filmie drzwi samolotu otworzyły się i spod nich na płytę lotniska wysunął się trap. Nieskazitelnie wyglądający steward, ubrany w ciemnogranatowy uniform, stanął w wejściu, następnie zszedł po schodkach i skierował się do budynku portu lotniczego. Nazywał się Roger Perry. Raymond dobrze go pamiętał. Za każdym razem, kiedy Raymond leciał do Cogo, on i drugi steward, Jasper Devereau, obsługiwali pasażerów.
Po wejściu do budynku Roger natychmiast rozejrzał się po poczekalni. Gdy tylko dojrzał Raymonda, podszedł do niego i zasalutował na przywitanie.
– Czy to cały pański bagaż, sir? – zapytał, chwytając za torbę Raymonda.
– Tak. Czy już wylatujemy? Samolot nie będzie tankował?
Wcześniej zawsze tak było.
– Jesteśmy już gotowi – odpowiedział Roger.
Raymond wstał i wyszedł za stewardem w szare, chłodne, marcowe popołudnie. Kiedy podchodził do prywatnego luksusowego odrzutowca, miał nadzieję, że jacyś ludzie go widzą. W chwilach takich jak ta, czuł, że to jest życie, do którego został stworzony. Nawet powtarzał sobie, że utrata licencji lekarza paradoksalnie okazała się szczęśliwym trafem.
– Roger, powiedz mi – odezwał się jeszcze, zanim dotarli do schodów. – Czy do Europy mamy komplet? – Za każdym razem, kiedy leciał, na pokładzie spotykał innych członków kierownictwa GenSys.