Выбрать главу

– Tylko jeden pasażer – odpowiedział Roger.

Gdy doszli do trapu, steward stanął z boku i gestem ręki zaprosił na pokład.

Z dwoma stewardami i jednym pasażerem podróż zapowiadała się znacznie przyjemniej, niż sobie wyobrażał, więc z uśmiechem wspinał się po schodach. Kłopoty ostatnich dni wydawały się teraz niewielką zapłatą za luksusy, w jakich miał się pławić.

Na pokładzie samolotu przywitał go Jasper. Odebrał płaszcz i marynarkę Raymonda i zapytał, czy gość życzy sobie drinka przed odlotem.

– Poczekam – odparł.

Jasper odsunął kotarę oddzielającą pokład pasażerski od kabiny. Przełykając z dumą ślinę, Raymond wszedł do głównej części samolotu. Zastanawiał się, który z głębokich, skórzanych foteli zająć, gdy jego wzrok napotkał spojrzenie drugiego pasażera. Raymonda zmroziło. W tej samej chwili poczuł ucisk w żołądku.

– Kłaniam się, doktorze Lyons. Witamy na pokładzie.

– Taylor Cabot! – wystękał Raymond. – Nie spodziewałem się tu pana.

– Doskonale rozumiem. Sam jestem zaskoczony swoją tu obecnością. – Uśmiechnął się i wskazał fotel obok siebie.

Raymond bez zwłoki zajął wskazane miejsce. Zwymyślał sam siebie, że nie poprosił o drinka, którego oferował mu Jasper. W gardle zupełnie mu wyschło.

– Okazało się, że w rozkładzie zajęć pojawiła się niespodziewana luka, więc uznałem, że roztropnie będzie skorzystać z okazji i osobiście sprawdzić, jak mają się nasze sprawy w Cogo. To była decyzja podjęta dosłownie w ostatniej chwili. Oczywiście przy okazji zatrzymamy się w Zurychu, gdzie spotkam się z kilkoma bankierami. Mam nadzieję, że nie będzie to dla pana nadmiernie uciążliwe.

Raymond zaprzeczył głową.

– Nie, absolutnie – odparł stłumionym głosem.

– A jak tam mają się sprawy z projektem bonobo? – spytał Taylor.

– Bardzo dobrze. Liczymy na wielu nowych klientów. Właściwie to mamy kłopot, żeby zaspokoić zapotrzebowanie.

– A co z tym godnym pożałowania epizodem z Carlem Franconim? Mam nadzieję, że uporał się pan z tym szczęśliwie?

– Tak, oczywiście – odparł z trudem. Próbował się nawet uśmiechnąć.

– Jednym z powodów mojej podróży jest chęć przekonania się, czy projekt rzeczywiście zasługuje na wsparcie. Szef działu finansowego twierdzi, że zaczynamy osiągać pewne zyski. Z drugiej strony dyrektorzy wykonawczy zachowują rezerwę wobec niebezpieczeństw, jakie mogą pociągnąć za sobą eksperymenty z małpami. Muszę więc podjąć decyzję. Mam nadzieję, że zdoła mi pan w tym pomóc.

– Z pewnością – wydusił z siebie Raymond, gdy usłyszał charakterystyczny warkot uruchamianych silników.

W barze poczekalni sali odpraw lotów międzynarodowych nowojorskiego lotniska JFK atmosfera przypominała przyjęcie. Nawet Lou pił piwo, co chwilę wrzucając do ust orzeszki. Był w doskonałym nastroju i zachowywał się tak, jakby on sam za chwilę wybierał się w podróż.

Jack, Laurie, Warren, Natalie i Esteban siedzieli z Lou przy okrągłym stoliku w kącie baru. Nad głowami wisiał telewizor nastawiony na mecz hokeja. Szalony głos komentatora i wrzawa kibiców mieszały się z ogólnie panującym gwarem.

– To był wielki dzień – powiedział podniesionym głosem Lou. – Przyskrzyniliśmy Vida Delbaria i teraz dla ratowania własnego tyłka śpiewa jak z nut. Zdaje się, że mocno nadwerężymy interesy rodziny Vaccarro.

– Co z Angelem Facciolem i Frankiem Pontim? – spytała Laurie.

– To już inna historia – odparł Lou. – Chociaż raz sędzia stanął po naszej stronie i wyznaczył kaucję po dwa miliony za każdego. Udało się to dzięki oskarżeniu o podszywanie się pod policjantów.

– A w sprawie Domu Pogrzebowego Spoletto? – pytała dalej Laurie.

– To chyba będzie prawdziwa kopalnia złota. Właściciel jest bratem żony Vinniego Dominicka. Pamiętasz go, Laurie, prawda?

Laurie skinęła.

– Jakżebym mogła zapomnieć.

– Kim jest Vinnie Dominick? – zapytał Jack.

– Odegrał zaskakującą rolę w sprawie Cerina – wyjaśniła Laurie.

– Współpracuje z rodziną Lucia. Znaleźli się w trudnej sytuacji po upadku Cerina. Ale przeczucie mówi mi, że niedługo przekłujemy ten ich nadęty balon.

– Dowiedzieliście się czegoś o wtyczce w naszym zakładzie? – dociekała Laurie.

– Zaraz, zaraz – odparł Lou. – Najpierw sprawy najważniejsze. Do tego też dojdziemy. Nie martwcie się.

– Sprawdźcie technika nazwiskiem Vinnie Amendola – podpowiedziała Laurie.

– Jakiś szczególny powód? – spytał Lou, zapisując jednocześnie nazwisko w notesie, który nosił zawsze w kieszeni marynarki.

– Jedynie podejrzenie – wyjaśniła.

– Rozważymy to. Ta historia pokazuje, jak szybko rzeczy się zmieniają. Wczoraj byłem w psim nastroju, dzisiaj jestem dzieckiem szczęścia. Nawet zadzwonił do mnie kapitan z informacją o możliwym awansie. Możecie w to uwierzyć?

– Zasługujesz na niego – stwierdziła Laurie.

Jack poczuł czyjąś rękę na ramieniu. To była kelnerka. Spytała, czy ma podać jeszcze jedną kolejkę.

– No, moi drodzy! – zawołał, przekrzykując hałas. – Jeszcze po piwie?!

Spojrzał na Natalie, która przykryła dłonią szklankę, pokazując, że ma dość. Wyglądała rewelacyjnie w purpurowym spodniumie. Była nauczycielką w państwowej szkole średniej w Harlemie, ale nie wyglądała jak żadna z nauczycielek, które Jack pamiętał. Według niego rysy Natalie przypominały rzeźby egipskie, które widział Metropolitan Museum, kiedy Laurie zaciągnęła go tam kiedyś. Oczy miała w kształcie migdałów, a usta pełne, zmysłowe. Włosy zaplotła w warkoczyki w najbardziej wyszukany sposób, jaki Jack kiedykolwiek widział. Natalie wyjaśniła, że to specjalność jej siostry.

Warren też pokręcił głową. Nie miał ochoty na kolejne piwo. Siedział obok Natalie. Miał na sobie sportową kurtkę, a pod nią czarny T-shirt. Takie ubranie częściowo maskowało jego muskulaturę. Wyglądał na tak szczęśliwego, jak nigdy dotąd. Usta rozchylał w półuśmiechu zamiast tradycyjnie zaciskać je w wyrazie determinacji.

– Dziękuję – powiedział Esteban. On także się uśmiechał, nawet szerzej niż Warren.

Jack spojrzał na Laurie.

– Ja też zrezygnuję. Muszę zachować trochę miejsca na wino do obiadu w czasie lotu. – Kasztanowe włosy splotła w warkocz. Ubrana była w luźną welurową bluzę i legginsy. Jack pomyślał, że odprężona, kipiąca dobrym nastrojem i swobodnie ubrana wygląda jak licealistka.

– Tak, chętnie wypiję jeszcze jedno – powiedział Lou.

– Jedno piwo i rachunek – poprosił Jack.

– Co robiliście dzisiaj? – spytał Lou.

– Laurie i pozostali załatwili wizy, a ja bilety. – Jack klepnął się po brzuchu. – Wymieniłem też dolary na franki francuskie i kupiłem pas na pieniądze. Powiedziano mi, że w tej części Afryki franki są mocną walutą.

– Co będziecie robić po przylocie?

Jack wskazał na Estebana.

– Nasz emigrant odpowiada za dalsze plany. Jego kuzyn ma na nas czekać na lotnisku, a brat jego żony prowadzi hotelik.

– Nie powinniście więc mieć kłopotów. Co później?

– Kuzyn Estebana zajmie się wynajęciem samochodu. Potem pojedziemy do Cogo.

– Taka mała turystyczna przejażdżka?

– To niezły pomysł – stwierdził Jack.

– Dużo szczęścia – życzył Lou.

– Dziękujemy. Zapewne nam się przyda.

Pół godziny później wesołe towarzystwo, z wyjątkiem Lou, zajęło miejsca na pokładzie 747 i schowało bagaże podręczne. Ledwie się rozgościli, potężny samolot drgnął i pokołował na pas startowy. Chwilę później silniki zawyły i maszyna ruszyła.

Laurie poczuła, że Jack złapał ją za rękę. Odwzajemniła uścisk.

– Dobrze się czujesz? – spytała.

Skinął głową.

– Po prostu nie lubię latać samolotem – powiedział.

Laurie zrozumiała.

– Ruszyliśmy – odezwał się uszczęśliwiony Warren. – Afryko, nadchodzimy!

ROZDZIAŁ 19

8 marca 1997 roku

godzina 2.00

Cogo, Gwinea Równikowa

– Śpisz? – szepnęła Candace.

– Żartujesz? – odszepnęła Melanie. – Jak mam spać na skale przykrytej kilkoma gałęziami?

– Też nie mogę zasnąć. Szczególnie z tym chrapaniem dookoła. Co z Kevinem?

– Nie śpię – odparł.

Znajdowali się w małej grocie prowadzącej do głównej jaskini, zaraz za wejściem. Ciemność była prawie całkowita. Nieco bladego, odbitego od skał światła księżyca wpadało przez otwór.