– Jeśli coś pójdzie nie tak, po prostu wracaj tu tak szybko jak się da – powiedziała Melanie.
– W twoich ustach brzmi to tak łatwo – zauważył Kevin.
– Tak będzie – zapewniła go Melanie. – Bonobo i szympansy zasypiają zaraz po zmroku i śpią aż do świtu. Nie będziesz miał żadnych kłopotów.
– A co z hipopotamami? – zapytał.
– A co ma być? – odpowiedziała pytaniem.
– Nieważne. Mam już dość innych zmartwień.
– Dobra. No to szczęścia – szepnęła na pożegnanie Melanie.
– Tak, dużo szczęścia – dodała Candace.
Spróbował wstać i wyjść z groty, ale nie potrafił. Cały czas powtarzał sobie, że nigdy nie był bohaterem, a teraz nie był dobry czas, aby to zmieniać.
– O co chodzi? – zapytała Melanie.
– Nic – odparł. Nagle gdzieś w zakamarkach samego siebie odnalazł dość odwagi. Podniósł się i przygarbiony ruszył księżycową ścieżką do wylotu jaskini.
Idąc przed siebie, zastanawiał się, czy będzie lepiej, jeśli zacznie się skradać, czy raczej powinien szybkimi krokami dobiec do łodzi. Być ostrożnym czy postawić na jedną kartę. Ostrożność wygrała. Stawiał małe, starannie przemyślane kroki. Zawsze gdy stopa robiła najlżejszy choćby hałas, wykrzywiał się i zastygał w ciemności. Wszędzie dookoła siebie słyszał chrapliwe oddechy śpiących stworzeń.
Kilka metrów od wyjścia jedna z małp tak gwałtownie się poruszyła, że gałęzie jej posłania z hałasem popękały. Znowu Kevin zatrzymał się w pół kroku, serce waliło mu jak młot. Ale zwierzę tylko się pokręciło i znowu jego ciężki oddech dał Kevinowi znać, że małpa śpi. Gdy stał bliżej wejścia, gdzie dochodziło więcej światła, dostrzegł całkiem wyraźnie sylwetki bonobo leżące dookoła. Widok tak wielu śpiących bestii śmiertelnie go sparaliżował. Dopiero po minucie zdołał ruszyć w swój marsz ku wolności. Zaczął nawet czuć pierwszy podmuch ulgi, kiedy zapach wilgotnej dżungli zastąpił smród panujący w jaskini. Lecz ulga ta miała krótki żywot.
Kolejny grzmot i gwałtowne strumienie tropikalnej ulewy tak przestraszyły Kevina, że niemal stracił równowagę. Tylko dzięki szalonym wymachom ramion utrzymał się na nogach na ścieżce prowadzącej ku wyjściu. Strach go zdjął, kiedy zdał sobie sprawę, jak bliski był nadepnięcia na leżące zwierzę.
Po przejściu kolejnych trzech metrów mógł dostrzec zarysy ciemnej dżungli poniżej jaskini. Nocne dźwięki lasu dochodziły do niego pomimo chrapania małp. Był tak blisko wyjścia, że zaczął się martwić o to, jak zejść na dół po stromym zboczu, kiedy stało się nieszczęście. Serce podskoczyło mu do gardła, gdy poczuł czyjąś dłoń na swojej nodze! Coś złapało go za kostkę z taką siłą, że łzy napłynęły mu do oczu. Spoglądając w dół w półmroku, pierwszą rzeczą, jaką dostrzegł był jego zegarek na włochatej ręce muskularnego bonobo numer jeden.
"Tada" zawołała małpa, zrywając się z posłania i zatrzymując Kevina. Szczęśliwie ta część jaskini wymoszczona była dość gęsto gałązkami, które zamortyzowały upadek Kevina. Tym niemniej upadł niezdarnie na lewe biodro.
Okrzyk numeru jeden zbudził inne bonobo. Zapanował chaos i harmider, zanim stworzenia zorientowały się, że nie grozi im żadne niebezpieczeństwo.
Bonobo numer jeden puścił kostkę u nogi Kevina, ale złapał go za przedramiona. Demonstrując swoją siłę, podniósł Kevina i trzymał go nad ziemią na wyciągniętych ramionach.
Bonobo zawyły długim, głośnym i pełnym złości okrzykiem. Twarz Kevina wykrzywił grymas bólu, tak silny był uścisk zwierzęcia.
Kiedy wycie umilkło, wielki samiec zbliżył się do wejścia do małej groty i wręcz wrzucił do niej Kevina. Jeszcze raz ryknął ze złości i wrócił na swoje posłanie.
Kevin ledwo się pozbierał i usiadł. Znowu wylądował na biodrze. Zaczął odczuwać w nim tępy ból. Skręcił sobie także nadgarstek i zdarł łokieć. Jednak biorąc pod uwagę, że został dosłownie rzucony w powietrze, miał się lepiej, niż można było przypuszczać.
Z jaskini dobiegały go jeszcze okrzyki, chyba bonobo numer jeden, ale w ciemnościach Kevin nie mógł mieć pewności. Dotknął prawego łokcia. Wiedział, że klejące ciepło pod palcami to musi być krew.
– Kevin? – szepnęła Melanie. – Nic ci nie jest?
– Czuję się tak dobrze, jak można się czuć w tych okolicznościach.
– Dzięki Bogu! Co się stało?
– Nie wiem. Myślałem, że mam to już za sobą. Byłem tuż przy wyjściu z jaskini.
– Jesteś ranny? – zapytała Candace.
– Lekko. Ale żadna kość nie jest złamana. Przynajmniej tak mi się zdaje.
– Nie mogłyśmy dojrzeć, co się działo – powiedziała Melanie.
– Mój dubler mnie ucapił. Tak bym to nazwał. A potem wrzucił mnie tu. Dobrze, że nie wylądowałem na którejś z was.
– Przykro mi, że namawiałam cię do wyjścia – powiedziała Melanie. – Chyba to ty miałeś rację.
– Miło, że to mówisz. Cóż, prawie się udało. Byłem tak blisko.
Candace włączyła latarkę, zasłaniając dłonią światło. Zbliżyła ją do ramienia Kevina, żeby obejrzeć łokieć.
– Zdaje się, że musimy zdać się na Bertrama Edwardsa – stwierdziła Melanie. Przeszedł po niej dreszcz. Westchnęła. – Trudno uwierzyć, ale jesteśmy więźniami istot, które sami stworzyliśmy.
ROZDZIAŁ 20
8 marca 1997 roku
godzina 16.40
Bata, Gwinea Równikowa
Jack uświadomił sobie, że z całej siły zaciska zęby. Trzymał także rękę Laurie i to znacznie mocniej, niż to byłoby usprawiedliwione. Zażenowany spróbował się rozluźnić. Problemem okazał się nocny lot z Douala w Kamerunie do Bata. Linia lotnicza wysyłała w nocne loty małe, pasażerskie samoloty, takie, jakie spędzały sen z powiek Jacka, rodząc koszmarne wspomnienia o śmierci jego rodziny.
Lot nie był łatwy. Samolot bez przerwy podskakiwał w piętrzących się, burzowych chmurach, mieniących się wszystkimi kolorami – od czystej bieli po ciemną purpurę. Od czasu do czasu pojawiały się błyskawice i maszyną targały gwałtowne turbulencje.
Poprzednia część podróży była jak senne marzenie. Lot z Nowego Jorku do Paryża był spokojny, niczym nie zakłócony. Wszyscy odespali przynajmniej kilka godzin. Do Paryża przylecieli dziesięć minut przed czasem, mieli go więc aż nadto, żeby zdąży się przesiąść na linie kameruńskie. Podczas przelotu na południe do Douala spali nawet jeszcze dłużej. Ale ostatni odcinek do Bata podniósł im wszystkim włosy na głowie.
– Lądujemy – powiedziała Laurie do Jacka.
– Mam nadzieję, że jest to lądowanie kontrolowane.
Wyjrzał przez brudne okno samolotu. Jak się spodziewał, pod nimi ścielił się jednolicie zielony dywan. Gdy wierzchołki drzew zbliżały się coraz bardziej i bardziej, Jack myślał tylko o tym, czy przed nimi jest jakiś pas do lądowania. Miał nadzieję, że jest.
Ostatecznie wylądowali na polu startowym. Jack i Warren jednocześnie odetchnęli głęboko z ulgą.
Kiedy przestraszeni podróżni opuszczali mały, wiekowy samolot, Jack popatrzył przez źle utrzymany pas startowy i zobaczył coś dziwnego. Na tle zielonej dżungli bielił się lśniący, nowoczesny odrzutowiec. Dookoła samolotu stali żołnierze w polowych mundurach i czerwonych beretach. Chociaż pozornie zachowywali postawę swobodną, faktycznie rozglądali się z uwagą wokół siebie. Z ramion zwisały im automaty.
– Czyj to samolot? – Jack zwrócił się do Estebana. Bez znaków rozpoznawczych wyglądał na prywatny.
– Nie mam pojęcia.
Poza Estebanem reszta była zupełnie nie przygotowana na panujący na lotnisku chaos. Wszyscy zagraniczni turyści musieli przejść odprawę celną. Cała grupa wraz z bagażem została zabrana do jakiejś bocznej sali. Prowadziło ich do tego nieprawdopodobnego miejsca dwóch ludzi w brudnych mundurach i z wiszącymi u pasów pistoletami.
Zaraz na początku wyrzucono z tej sali Estebana, ale po głośnej kłótni w miejscowym dialekcie – szczególnie głośno słychać było Estebana – pozwolono mu wrócić. Wszystkie bagaże były otwierane, a zawartość wyrzucana na blat wielkości stolika piknikowego.
Esteban wyjaśnił Jackowi, że ci ludzie czekają na łapówkę. W pierwszej chwili Jack odmówił dla zasady. Jednak kiedy okazało się, że odprawa może trwać godzinami, zmiękł. Franki francuskie rozwiązały problem.
Gdy wyszli do głównej sali lotniska, Esteban przeprosił ich.
– To tutaj poważny kłopot – mówił. – Wszyscy państwowi urzędnicy biorą łapówki.
Przywitał ich Arturo, kuzyn Estebana. Był mocno zbudowanym, nadzwyczaj przyjacielsko nastawionym człowiekiem o błyszczących oczach i lśniących zębach. Z entuzjazmem, serdecznie potrząsał dłońmi gości z Ameryki. Ubrany był w afrykański strój ludowy: powłóczystą szatę z jaskrawo kolorowego materiału, na głowie nosił sztywną, okrągłą czapeczkę bez daszka.