Gdy zbliżali się do miasta, Jack wyłączył silnik. Mogli teraz bez trudu rozmawiać. Do pomostu przywiązanych było kilka łodzi takich samych jak ta, którą płynęli, tyle że pełnych rybackich sieci.
– Cieszę się, że są inne łodzie – powiedział Jack. – Bałem się, że nasza będzie sama jak palec.
– Sądzisz, że ten duży, nowoczesny gmach to szpital? – zapytała Laurie, spoglądając w kierunku budynku.
Jack poszedł za jej wzrokiem.
– Tak, przynajmniej według Artura, a on chyba wie, co mówi. Był w ekipie budowlanej.
– To znaczy, że tam jest nasz cel – powiedziała.
– Tak wygląda. W każdym razie na początek. Arturo mówił, że zwierzęta trzymają kilka mil od miasta, w głębi dżungli. Zastanowimy się, jak tam dotrzeć.
– Miasto jest znacznie większe, niż sądziłem – powiedział Warren.
– Słyszałem, że to dawne hiszpańskie miasto kolonialne – wyjaśnił Jack. – Nie całe zostało odnowione, chociaż stąd tak wygląda.
– Co Hiszpanie tu robili? – zapytała Natalie. – Przecież dookoła nie ma nic poza dżunglą.
– Uprawiali kawę i kakao. Przynajmniej tyle się dowiedziałem – powiedział Jack. – Nie mam tylko pojęcia, gdzie to uprawiali.
– Oho, widzę żołnierza – zauważyła Laurie.
– Ja też go widzę – odparł Jack, który uważnie obserwował brzeg.
Żołnierz ubrany był w taki sam mundur polowy i czerwony beret jak tamci na szosie. Przechadzał się bez celu po bruku przed pomostem. Karabin przewieszony miał przez ramię.
– Czy to znaczy, że przechodzimy do planu C? – zapytał Warren, żeby mu dokuczyć.
– Jeszcze nie. Najwidoczniej pilnuje, żeby nikt nie podchodził do przystani. Ale spójrzcie na bar na plaży. Jeśli się tam dostaniemy, jesteśmy w domu.
– Przecież nie możemy wysiąść na plaży – powiedziała Laurie. – Zauważy nas.
– Spójrzcie, jak wysoki jest pomost. A gdybyśmy tak przemknęli pod niego, tam zacumowali i przedostali się do baru? Co sądzicie?
– Może być – krótko odpowiedział Warren. – Ale ta łódka nie zmieści się pod pomostem. Nie da rady.
Jack wstał i podszedł do jednego z osadzonych w burtach palików podtrzymujących dach szałasu. Chwycił go w obie ręce i wyciągnął.
– Proszę, jakie poręczne – powiedział Jack. – Łódka kabriolet.
Kilka minut później wszystkie paliki zostały wyjęte, a dach złożony na dnie łodzi pod ławkami, wzdłuż obu burt.
– Właściciel nie będzie szczęśliwy – zauważyła Natalie.
Jack kierował łodzią tak, że cały czas znajdowali się pod osłoną pomostu. Wyłączył silnik w chwili, gdy wślizgnęli się w cień. Zaciskając palce na wręgach, kierowali czółno do brzegu, ostrożnie przepływając między palami. Po chwili zaskrzypiało na piaszczystej plaży w cieniu pomostu i zatrzymało się.
– Jak na razie, wszystko dobrze – stwierdził Jack. Zachęcił obie panie i Warrena, by wysiedli. Teraz Warren pociągnął za dziób, a Jack manewrował wiosłami i wspólnie wepchnęli łódź do połowy na piach. Jack wysiadł i wskazał kamienny murek, który ciągnął się prostopadle do podstawy pomostu, zanim zniknął w łagodnie unoszącym się piaszczystym brzegu.
– Trzymajmy się muru. Kiedy będzie można, przeskoczymy w stronę baru.
Kilka minut później byli już w barze. Żołnierz nie zwrócił na nich najmniejszej uwagi. Albo ich nie widział, albo nie zainteresowali go.
Bar był opustoszały. Tylko jeden człowiek pochłonięty był rozcinaniem cytryn i limonów. Jack wskazał w kierunku wysokich stołków i zaproponował uczcić sukces. Wszyscy z radością przystali na propozycję. Słońce grzało i w łodzi było gorąco.
Barman zjawił się natychmiast. Z przypiętego identyfikatora wynikało, że nazywa się Saturnino. Pomimo takiego imienia okazał się jowialnym człowiekiem. Miał na sobie wściekle kolorową koszulę, a na głowie toczek podobny do tego, w którym na lotnisku przywitał ich Arturo.
Za Natalie każdy zamówił coca-colę z plasterkiem cytryny.
– Nieduży dzisiaj ruch – Jack zagadnął do Saturnino.
– Do piątej. Potem mamy ręce pełne roboty.
– Jesteśmy tu nowi. Jakimi pieniędzmi mamy płacić? – spytał Jack.
– Wystarczy podpis.
Jack spojrzał na Laurie. Nie zgodziła się i pokręciła przecząco głową.
– Raczej zapłacimy – odpowiedział. – Czy mogą być dolary?
– Jak wolicie. Dolary albo franki. To bez różnicy.
– Gdzie jest szpital? – pytał dalej Jack.
Saturnino pokazał przez ramię.
– W górę ulicy, aż dojdziecie do głównego placu miasta. To będzie duży budynek po lewej.
– Co oni tam robią? – spytał Jack.
Saturnino spojrzał na Jacka jak na wariata.
– Leczą ludzi – odparł w końcu.
– Ludzie z Ameryki przyjeżdżają, żeby leczyć się w tym szpitalu?
Saturnino wzruszył ramionami.
– Nie wiem dokładnie. – Wziął banknoty, które Jack położył na barze, i podszedł do kasy.
– Niezłe śledztwo – szepnęła z uśmiechem Laurie.
– To by było zbyt proste – zgodził się Jack.
Orzeźwieni chłodnym napojem wyszli całą grupą w palące słońce. Żołnierz stał w odległości kilkudziesięciu metrów i nadal nie zwracał na nich uwagi. Po krótkim spacerze po rozpalonym słońcem bruku doszli do zielonego skweru otoczonego domami przypominającymi rezydencje plantatorów.
– Przypomina mi to widoki z niektórych wysp Karaibów – zauważyła Laurie.
Pięć minut później weszli na otoczony drzewami plac miejski. Po przeciwnej stronie placu, pod rynkiem, leniwie rozłożyła się grupka żołnierzy, psując swoim widokiem idylliczny obrazek.
– Kurczę! To cały batalion – stwierdził Jack.
– Zdawało mi się, że powiedziałeś, iż skoro mają posterunek na drodze, w mieście nie będą potrzebowali wojska – przypomniała Laurie.
– Myliłem się – oświadczył Jack. – Ale nie ma powodów, by podchodzić do nich i przedstawiać się. Przed nami szpital i laboratorium.
Z narożnika placu budynek wyglądał podobnie jak większość domów w Cogo. Było jedno wejście wychodzące na plac, ale było i drugie z ulicy ciągnącej się wzdłuż szpitala po ich lewej stronie. Aby nie zwrócić na siebie uwagi żołnierzy, poszli do bocznego wejścia.
– Co zamierzasz powiedzieć, jeśli ktoś nas zacznie pytać? – odezwała się Laurie z pewną obawą. – Gdy wejdziemy do środka, na pewno ktoś nas zaczepi.
– Będę improwizować. – Pchnął drzwi, przytrzymał je i z zapraszającym ukłonem wpuścił przed sobą przyjaciół.
Laurie popatrzyła na Natalie i Warrena i wywróciła oczami. Jack, nawet najbardziej irytujący, i tak pozostawał czarujący.
Weszli do budynku i poczuli dreszcz rozkoszy. Nigdy dotąd klimatyzacja nie wywołała u nich równie przyjemnych odczuć. Pomieszczenie, w którym się znaleźli, musiało pełnić funkcję luksusowego holu. Było wyłożone dywanową wykładziną, z klubowymi fotelami i kanapami. Jedną ścianę pokrywały półki z książkami. Niektóre były przymocowane pod kątem i prezentowały imponującą kolekcję gazet i czasopism od "Time'a" po "National Geographic". Parę osób siedziało wewnątrz, wszyscy byli pogrążeni w lekturze.
W przeciwległej ścianie za przesuwanymi szybami umieszczonymi na wysokości biurka, siedziała Murzynka w niebieskim fartuchu. Po prawej stronie od jej stanowiska znajdował się mały hol z wejściami do wind.
– Czy wszyscy ci ludzie mogą być pacjentami? – zastanowiła się Laurie.
– Dobre pytanie – odparł Jack. – Jakoś nie wydaje mi się. Wszyscy wyglądają na zbyt zdrowych i zadowolonych. Porozmawiajmy z sekretarką, czy kim ona tam jest.
Natalie i Warren byli onieśmieleni wystrojem szpitala. Bez słowa poszli za Jackiem i Laurie. Jack delikatnie zastukał w okno. Kobieta podniosła wzrok znad swojej pracy i odsunęła jedną z szyb.
– Przepraszam, nie zauważyłam, kiedy państwo weszli. Chce się pan wpisać na listę?
– Nie – odparł Jack. – W tej chwili mój organizm wypełnia wszystkie funkcje bez zarzutu.
– Słucham? – pytająco odpowiedziała kobieta.
– Przyszliśmy obejrzeć szpital, a nie korzystać z jego usług. Jesteśmy lekarzami.
– To nie jest szpital, tylko hotel. Jeżeli chcą państwo dostać się do szpitala, proszę albo wyjść na zewnątrz i wejść głównym wejściem, albo korytarzem po prawej przejść za podwójne oszklone drzwi.
– Dziękuję – odpowiedział Jack.
– Bardzo proszę – powiedziała kobieta. Kiedy się oddalali we wskazanym kierunku, wychyliła się i popatrzyła za nimi. Zdziwiona usiadła na swoim miejscu i sięgnęła po telefon.
Jack poprowadził całe towarzystwo przez wskazane drzwi. Natychmiast otoczenie nabrało bardziej znajomego wyglądu. Podłogi wyłożono linoleum, a ściany pomalowano na jasnozielony kolor. W powietrzu unosił się lekki zapach środków antyseptycznych.