Выбрать главу

– No więc teraz albo nigdy – stwierdził Kevin.

– Możemy ci jakoś pomóc? – zapytała Melanie.

– Nie, zostańcie na miejscu.

Wysiadł i wszedł pod najbliższy łuk arkad. Muzyka była prawie ogłuszająca. Kevin najbardziej obawiał się tego, że ktoś wyjrzy przez okno. Wtedy zostałby natychmiast zauważony. Nie było się jak ukryć.

Schylił się i zajrzał w otwór okienny. Dostrzegł kraty, a za nimi całkowitą ciemność. Nie było śladów najbledszego choćby światełka.

Ukląkł, a następnie położył się na kamiennej posadzce. Głowę wsunął w otwór okienny. Z twarzą przysuniętą do krat zawołał, starając się przekrzyczeć muzykę:

– Halo! Jest tam kto?

– Tylko kilku turystów – odparł Jack. – Jesteśmy zaproszeni na party?

– Domyślam się, że to wy przyjechaliście z Ameryki? – powiedział Kevin pytającym tonem.

– Jak jabłecznik i baseball – potwierdził Jack.

Kevin usłyszał dochodzące z ciemności inne głosy, ale nie zrozumiał słów.

– Zdajecie sobie sprawę w jak niebezpiecznej sytuacji się znaleźliście? – kontynuował Kevin.

– Czyżby? – odparł Jack. – A nam się zdawało, że to normalne zachowanie wobec wszystkich turystów odwiedzających Cogo.

Kevin pomyślał, że kimkolwiek jest jego rozmówca, z pewnością szybko porozumiałby się z Melanie.

– Zamierzam wyrwać kraty w oknie – oświadczył Kevin. – Czy wszyscy jesteście w jednej celi?

– Nie, w celi po lewej mamy dwie urocze damy.

– Okay. Zobaczmy, co mi się uda zrobić z tymi kratami.

Kevin wstał i poszedł po łańcuch. Jeden jego koniec spuścił w mroczną otchłań więzienia.

– Owińcie to kilka razy wokół któregoś z prętów – polecił.

– To mi się podoba – stwierdził Jack. – Przypomina stare westerny.

Kevin wrócił do samochodu i drugi koniec przymocował do zaczepu z tyłu wozu. Jeszcze raz podszedł do okna i dla sprawdzenia pociągnął ostrożnie za łańcuch. Zorientował się, że został kilka razy owinięty dookoła środkowego pręta.

– Wygląda nieźle. Zobaczmy, co się stanie.

Wsiadł do wozu, upewnił się, że jest na najniższym biegu i na napędzie na cztery koła, odwrócił się, by patrzeć przez tylną szybę, i powoli ruszył, naprężając łańcuch.

– No dobra, mamy to – powiedział do Melanie i Candace. Zaczął wciskać pedał gazu. Potężny silnik toyoty zaczął ciężko pracować, lecz Kevin tego nie słyszał. Ryk silnika tonął w hałaśliwym rocku popularnej zairskiej grupy młodzieżowej.

Nagle pojazd skoczył do przodu. Kevin błyskawicznie zahamował. Usłyszeli za sobą przeraźliwy zgrzyt i huk, który na moment zagłuszył muzykę.

Kevin i obie kobiety skrzywili się wystraszeni. Spojrzeli za siebie na posterunek żołnierzy. Z ulgą stwierdzili, że nikt nie pokazał się, by zidentyfikować źródło okropnego hałasu.

Kevin wyskoczył z toyoty, chcąc sprawdzić, jakie są efekty jego działania, gdy prawie wpadł w objęcia czarnego, imponująco muskularnego mężczyzny, zmierzającego prosto na niego.

– Dobra robota, człowieku! Jestem Warren, a to Jack. – Jack szedł tuż obok Warrena.

– Kevin – przedstawił się.

– Pasuje – powiedział Warren. – Cofnij wóz i zobaczymy, co się da zrobić z następnym oknem.

– Jak udało się wam wydostać tak szybko? – zapytał Kevin.

– Człowieku, przecież wywaliłeś całe okno z futryną i jeszcze trochę.

Kevin wsiadł do auta i powoli cofnął pod drugi otwór. Obaj mężczyźni zdążyli już zająć się łańcuchem.

– Udało się! Moje gratulacje! – ucieszyła się Melanie.

– Muszę przyznać, że poszło lepiej, niż oczekiwałem – powiedział Kevin.

Po sekundzie ktoś uderzył lekko w tył wozu. Kevin odwrócił się i zobaczył, że jeden z mężczyzn daje znak, by ruszać. Poszło tak samo jak za pierwszym razem. Wóz znowu skoczył do przodu i niestety rozległ się identyczny jak przedtem hałas. Tym razem w oknie pojawił się żołnierz.

Kevin zastygł w bezruchu i w duchu modlił się, aby dwaj uwolnieni przed chwilą mężczyźni także się nie ruszali. Żołnierz przystawił butelkę do ust i ją uniósł, by się napić. Gwałtowny ruch ręki zrzucił kilka pustych butelek stojących na parapecie. Rozprysły się na bruku. Żołnierz odwrócił się i zniknął w pokoju.

Kevin wysiadł z samochodu w momencie, gdy Amerykanie pomagali dwóm kobietom wydostać się przez dziurę w murze. Wszyscy czworo pobiegli do wozu. Kevin chciał odczepić łańcuch, ale zauważył, że Warren już się tym zajął.

Bez słowa wsiedli do samochodu. Jack i Warren wcisnęli się na tylne siedzenia, a Laurie i Natalie usiadły obok Candace na środkowej kanapie. Kevin wrzucił bieg. Po ostatnim rzucie okiem na posterunek odjechał z parkingu. Dopóki nie oddalili się dostatecznie od budynku ratusza, nie włączył świateł.

Ucieczka była dla wszystkich wielkim przeżyciem: dla Kevina, Candace i Melanie była triumfem, dla nowojorczyków – zaskoczeniem i niewymowną ulgą. Przedstawili się sobie. Teraz dopiero rozsupłał się worek z pytaniami. Wszyscy mówili jednocześnie.

– Zaraz, zaraz! – Jack przekrzyczał zgiełk. – Po kolei.

– Do cholery! – odezwał się Warren. – No to ja pierwszy! Muszę wam, ludzie, podziękować, że zjawiliście się wtedy, kiedy się zjawiliście.

– Ja się przyłączam – dodała Laurie.

W tej części miasta panował spokój, Kevin skręcił na parking przy supermarkecie, zatrzymał się i wyłączył światła. Stało tam kilka innych samochodów.

– Zanim porozmawiamy o innych sprawach, musimy zastanowić się, jak wyjechać z miasta – odezwał się Kevin. – Nie mamy wiele czasu. W jaki sposób planowaliście pierwotnie opuścić Cogo? – zapytał nowych towarzyszy niedoli.

– Tą samą łodzią, którą przypłynęliśmy – wyjaśnił Jack.

– Gdzie ona jest? – spytał Kevin.

– Przypuszczamy, że tam, gdzie ją zostawiliśmy. Wciągnięta na plażę pod pomostem przystani – odparł Jack.

– Dość duża dla wszystkich?

– Jeszcze trochę miejsca zostanie – zapewnił Jack.

– Świetnie! – z zadowoleniem stwierdził Kevin. – Miałem nadzieję, że przypłynęliście łodzią. W ten sposób będziemy mogli popłynąć wprost do Gabonu. – Rozejrzał się szybko i włączył ponownie silnik. – Módlmy się, by okazało się, że jej nie znaleźli.

Wyjechał z parkingu i okrężną drogą skierował się na przystań. Starał się trzymać jak najdalej od ratusza i swojego domu.

– Mamy problem – odezwał się Jack. – Zabrali nam dokumenty i pieniądze.

– Nam też zabrali paszporty, zanim zamknęli nas w domowym areszcie – odparł Kevin. – Ale mamy trochę pieniędzy i czeków podróżnych. Był nam przeznaczony ten sam los co i wam: chcieli nas przekazać władzom gwinejskim.

– A to mogło przysporzyć nam kłopotów? – spytał Jack.

Kevinowi wyrwał się cichy, szyderczy śmiech. Przed oczyma stanęły mu trzy czaszki z biurka Siegfrieda.

– Więcej niż kłopotów. Przeprowadziliby w tajemnicy cichy proces, po którym stanęlibyśmy przed plutonem egzekucyjnym.

– Nie chrzań! – z niedowierzaniem powiedział Warren.

– W tym kraju wystąpienie przeciwko operacjom prowadzonym przez GenSys to atak na państwo i jego interesy – wyjaśnił Kevin. – A tutejszy szef jest jedyną osobą, która orzeka, czy działanie było skierowane przeciwko firmie, czy nie.

– Pluton egzekucyjny? – powtórzył z przerażeniem Jack.

– Obawiam się, że owszem – potwierdził Kevin. – Tutejsza armia jest w tym dobra. Po wielu latach ćwiczeń nabrali praktyki.

– W takim razie mamy wobec was znacznie większy dług wdzięczności niż początkowo sądziłem – stwierdził poruszony Jack. – Nie miałem pojęcia, że grozi nam aż takie niebezpieczeństwo.

Laurie popatrzyła przez okno samochodu i zadrżała. Dopiero teraz zaczęło do niej docierać, jak poważnie zagrożone było jej życie oraz że sytuacja wcale nie jest jeszcze opanowana.

– Jak znaleźliście się w tym bigosie? – zapytał Warren.

– To długa historia – odpowiedziała Melanie.

– Tak jak i nasza – dodała Laurie.

– Mam pytanie – wtrącił Kevin. – Czy przyjechaliście tu w związku z Carlem Franconim?

– Ooo! – zawołał Jack. – Jasnowidz! Jestem pod wrażeniem. Jak zgadłeś? Co ty właściwie robisz w Cogo?

– Tylko ja?

– No, właściwie wy wszyscy.