Выбрать главу

– Jak go rozpoznasz?

– Liczę, że ma ciągle na ręce mój zegarek. Ale to mało prawdopodobne. Łatwiej chyba rozpoznam go po tej przeraźliwej bliźnie.

– To zakrawa na ironię, że Siegfried ma prawie taką samą bliznę – zauważyła Melanie.

– Nawet nie wspominaj tego imienia – powiedział Kevin. – Mój Boże, patrz! – Światło latarki wydobyło z ciemności okropnie oszpeconą twarz bonobo numer jeden. Zwierzę spoglądało wyzywająco na przybyszy.

– To on! – zawołała Melanie.

– Bada – powiedział Kevin. Uderzył się w piersi tak jak samice bonobo, kiedy Melanie, Candace i on zostali przyprowadzeni do jaskini.

Małpa przekręciła głowę, a skóra między oczami zmarszczyła mu się.

– Bada – powtórzył Kevin.

Wielki samiec uniósł powoli rękę, uderzył się w pierś i powiedział "bada" tak samo wyraźnie jak Kevin.

Kevin spojrzał na Melanie. Oboje byli zaskoczeni. Chociaż jako więźniowie starali się porozumiewać z Arthurem, jednak odbywało się to w zupełnie innej sytuacji i nigdy nie byli do końca przekonani, że rzeczywiście nawiązali kontakt. Tym razem to było coś innego.

– Atah – powiedział Kevin. To słowo słyszeli wielokrotnie. Podejrzewali, że oznacza "chodź".

Zwierzę nie zareagowało.

Kevin powtórzył słowo i spojrzał na Melanie.

– Nie wiem, co jeszcze powiedzieć.

– Ja też nie mam pojęcia. Otwórzmy klatkę. Może wtedy coś odpowie. No bo chyba trudno mu podejść, skoro jest zamknięty.

– Racja. – Kevin obszedł Melanie i zbliżył się z boku do klatki. Z drżeniem uchylił zapadkę i otworzył drzwi. Odsunęli się. Kevin skierował snop światła z latarki na ziemię, nie chcąc świecić stworzeniu prosto w twarz.

Bonobo wyszedł na zewnątrz i wyprostował się. Rozejrzał się wokół i dopiero teraz popatrzył na ludzi.

– Atah – powtórzył znowu Kevin i zaczął się wycofywać.

Melanie stała z boku.

Bonobo ruszył do przodu, naprężając mięśnie niczym sportowiec przed walką.

Kevin odwrócił się, tak że łatwiej mu się teraz szło. Jeszcze parę razy powtórzył "atah". Jednak wyraz twarzy zwierzęcia nie zmieniał się.

Kevin prowadził do mostu. Wszedł na niego i znowu powiedział "atah".

Bonobo z wahaniem wspiął się na betonową podstawę mostu. Kevin cofał się, aż stanął mniej więcej na środku. Bonobo z lękiem, rozglądając się na boki, wszedł na most.

Teraz Kevin spróbował czegoś, czego nie ćwiczyli wcześniej z Arthurem. Powiedział "sta", które zapamiętał, gdy bonobo wręczał Candace martwą małpę, "zit" – bonobo numer jeden użył tego słowa, gdy chciał, aby weszli do jaskini, i "arak" co oznaczało z pewnością "odejdź".

– Sta zit arak – powiedział Kevin. Rozłożył palce i uczynił ręką gest, który Candace zauważyła na sali operacyjnej. Kevin miał nadzieję, że ten zlepek słów będzie znaczył: "Odejdźcie stąd".

Powtórzył to zdanie jeszcze raz i wskazał ręką na północny wschód, w stronę bezkresnego tropikalnego lasu.

Bonobo wyprostował się i popatrzył poza plecy Kevina w mroczną otchłań dżungli. Zaraz jednak odwrócił się i popatrzył na rząd klatek. Rozkładając ręce, wydał z siebie serię dźwięków, których wcześniej Kevin i Melanie nie słyszeli, a przynajmniej nie potrafili połączyć z żadną konkretną sytuacją.

– Co on robi? – spytał Kevin. W tej chwili zwierzę było odwrócone.

– Mogę się mylić, ale sądzę, że chyba zawiadamia swoich towarzyszy – stwierdziła Melanie.

– Boże drogi! Zdaje się, że mnie zrozumiał. Wypuśćmy następne zwierzęta.

Kevin postanowił zejść z mostu. Bonobo wyczuł ruch i zwrócił się w stronę Kevina. Most miał mniej więcej trzy metry szerokości i Kevin obawiał się przejść zbyt blisko zwierzęcia. Zbyt dobrze pamiętał, z jaką łatwością bonobo podniósł go i rzucił niczym szmacianą kukiełkę. Wpatrywał się uważnie w twarz małpy, aby zobaczyć ślady jakichkolwiek emocji, lecz niczego nie dostrzegł. Jedynie po raz kolejny odniósł wrażenie, że spogląda w zwierciadło ewolucji.

– O co chodzi? – zapytała Melanie.

– Jest groźny. Nie wiem, czy przejść obok niego, czy lepiej nie.

– Proszę, nie mamy zbyt wiele czasu – przypomniała Melanie.

– Okay. – Kevin wziął głęboki oddech i idąc przy samej krawędzi, krok po kroku doszedł do końca mostu. Bonobo obserwował go, ale nie poruszył się.

– To mi zupełnie zrujnuje nerwy – wyznał Kevin, gdy stanął na stałym gruncie.

– Czy zostawimy go tu?

Kevin podrapał się w głowę.

– Nie wiem. Mógłby zwabić pozostałe, więc chyba byłoby dobrze zabrać go ze sobą.

– No to ruszmy się stąd. Nich on zdecyduje – zaproponowała Melanie.

Udali się w stronę klatek. Ucieszyli się, widząc, że bonobo natychmiast zszedł z mostu i podążył ich śladem.

Szli szybko, uświadamiając sobie, że Candace i pozostali czekają na nich. Gdy podeszli do klatek, nie wahali się. Kevin otworzył pierwszą, a Melanie drugą.

Zwierzęta natychmiast wyszły i wymieniły jakieś słowa z numerem jeden. Melanie i Kevin otwierali już następne klatki.

W kilka minut kłębił się wokoło nich z tuzin zwierząt wykrzykujących do siebie.

– Udało się – stwierdził Kevin. – Na sto procent. Gdyby chciały uciec w głąb wyspy, już by to zrobiły. Myślę, że wiedzą, iż muszą stąd odejść.

– Może pójdę po Candace i naszych nowych przyjaciół. Powinni to zobaczyć, no i mogliby przyspieszyć całą operację.

– Dobry pomysł – przyznał Kevin. Patrzył na długi szereg klatek. Wiedział, że jest ich ponad siedemdziesiąt.

Melanie pobiegła w mrok, podczas gdy on zajął się uwalnianiem kolejnych bonobo. Zauważył, że numer jeden znajduje się cały czas w pobliżu i wita kolejne wychodzące z klatek zwierzęta.

Otworzył może z pół tuzina klatek, gdy zjawili się pozostali przyjaciele. W pierwszej chwili poczuli się onieśmieleni obecnością tych dziwnych stworzeń i nie wiedzieli, co robić. Zwierzęta jednak ignorowały wszystkich z wyjątkiem Warrena, którego omijały szerokim łukiem. Warren trzymał broń, która, jak domyślił się Kevin; musiała im przypominać wiatrówki używane do usypiania.

– Są takie spokojne – zauważyła Laurie. – Jak zjawy.

– Są odurzone – wyjaśnił Kevin. – To może być efekt działania środków usypiających, ale i długiego uwięzienia. Jednak nie podchodźcie zbyt blisko. Może są i spokojne, lecz również bardzo silne.

– Jak możemy ci pomóc? – zapytała Candace.

– Otwierajcie klatki – odparł Kevin.

Siedem osób w kilka minut uporało się z zadaniem. Gdy tylko ostatnie zwierzę zostało uwolnione, Kevin skinął ręką, by wszyscy poszli za nim na most.

Bonobo numer jeden, postępując za Kevinem niczym cień, klasnął w dłonie tak samo jak wtedy, kiedy stojąc w kępie drzew, pierwszy raz dojrzał przybyszów. Zawołał coś ochryple i ruszył za ludźmi. W całkowitej ciszy pozostałe zwierzęta natychmiast podążyły za swym przywódcą.

Siedmioro ludzi prowadziło siedemdziesiąt jeden transgenicznych bonobo przez łąkę na most, który otwierał zwierzętom drogę do wolności. Przy wejściu na most ludzie odsunęli się na stronę. Przywódca małp zatrzymał się na betonowej podporze.

– Sta zit arak – powtórzył Kevin i odsunął od siebie otwartą dłoń. Teraz wskazał palcem w stronę niezbadanej, dziewiczej afrykańskiej dżungli.

Przed wejściem na most wielki samiec skinął głową. Spojrzał jeszcze na swoich pobratymców i zawołał coś ostatni raz, następnie odwrócił się, przeszedł przez most i zanurzył się w dżungli. Pozostałe małpy podążyły w spokoju za swym przewodnikiem.

– To jakby patrzeć na Exodus – rzucił Jack.

– Nie bluźnij – żachnęła się Laurie. Ale w tym, co powiedział, było przecież ziarno prawdy. Spektakl, którego stała się mimowolnym świadkiem, przejmował ją grozą.

Jak za sprawą magii bez jednego odgłosu zwierzęta rozpłynęły się w mroku lasu. W jednej chwili były niespokojnie kotłującym się tłumem, w następnej zniknęły jak woda w gąbce.

Ludzie przez wiele sekund trwali w bezruchu, nie odzywając się ani słowem. W końcu Kevin przerwał ciszę.

– Są wolne, a ja jestem szczęśliwy. Dziękuję wam wszystkim za pomoc. Może teraz pogodzę się jakoś z tym, co zrobiłem. – Podszedł do mostu i nacisnął czerwony przycisk. Most zaczął się składać.

Cała grupa zrobiła w tył zwrot i ciężkim krokiem poszła w stronę łodzi.

– To było jedno z najdziwniejszych widowisk, jakie oglądałem – przyznał Jack.

W połowie drogi Melanie nagle zatrzymała się i zawołała:

– Och, nie! Patrzcie!

Oczy wszystkich zwróciły się w stronę, w którą wskazywała. Przez gęstą zieleń przebijały się snopy światła z kilku pędzących pojazdów. Zmierzały w stronę mostu.

– Nie zdążymy dotrzeć do łodzi! – rzucił Warren. – Zobaczą nas.

– Tu także nie możemy zostać – uznał Jack.

– Z powrotem do klatek! – zarządził Kevin.

Rzucili się w pośpiechu ku ścianie dżungli. Ledwo zdążyli się skryć za klatkami, polanę rozświetliły reflektory aut. Wozy zatrzymały się, ale silniki pracowały i światła nadal rozświetlały ciemność.

– To oddział żołnierzy – powiedział Kevin.

– I Siegfried – dodała Melanie. – Jego rozpoznam wszędzie. A tam stoi wóz Camerona Mclversa.

Teren zaczęło przeszukiwać światło szperacza. Ostry strumień oświetlił rząd klatek, następnie przeniósł się na brzeg wody. Szybko dostrzeżono łódź.

Nawet z odległości kilkunastu metrów usłyszeli podekscytowane głosy żołnierzy.

– Niedobrze. Wiedzą, że tu jesteśmy – stwierdził Kevin.

Nagle długa seria z ciężkiej broni maszynowej rozdarła nocną ciszę.

– Na miłość boską, do czego oni strzelają? – zastanowiła się Laurie.

– Obawiam się, że właśnie zniszczyli naszą łódź – stwierdził Jack. – Zdaje się, że nie odzyskam już mojego zastawu.

– To nie pora na żarty – upomniała go Laurie.

Eksplozja dopełniła miary chaosu, a ognista kula oświetliła żołnierzy.

– Musieli trafić w zbiornik paliwa – domyślił się Kevin. – No to tyle, jeśli chodzi o nasz środek transportu.

Kilka chwil później światło szperacza zgasło. Pierwszy z pojazdów zawrócił i pojechał drogą do Cogo.

– Czy ktoś rozumie, o co w tym wszystkim chodzi? – zapytał Jack.

– Według mnie Siegfried i Cameron wracają do Cogo. Wiedzą, że jesteśmy na wyspie, i poczuli się nieco pewniej – stwierdziła Melanie.

Światła drugiego auta też nagle zgasły, pogrążając całą okolicę w nieprzeniknionych ciemnościach. Nawet księżyc słabiej świecił, odkąd znalazł się na zachodzie.

– Wolałbym wiedzieć, gdzie są i co planują – odezwał się Warren.

– Jak duża jest wyspa? – zapytał Jack.

– Około dziewięć i pół kilometra długości i trzy szerokości – poinformował Kevin. – Ale…

– Wywołają pożar – przerwał mu Warren.

W pobliżu mostu pojawiły się złote błyski, które szybko zamieniły się w wysokie płomienie ogniska. Na obrzeżach światła bijącego od niego zamajaczyły sylwetki żołnierzy.

– Czy to nie miłe – wtrącił Jack. – Wygląda, jakby się urządzali na noc.

– Co teraz zrobimy? – W głosie Laurie brzmiała nuta desperacji.

– Skoro rozbili się obozem przy moście, nie mamy wielkiego wyboru – stwierdził Warren. – Naliczyłem sześciu.

– Miejmy nadzieję, że nie zamierzają tutaj przyjść – dodał Jack.

– Przed świtem się nie zjawią – zapewnił Kevin. – Po ciemku bardzo trudno się tutaj poruszać. Poza tym nie ma takiej potrzeby. Doskonale wiedzą, że nie mamy dokąd pójść.

– Czy można przepłynąć kanał? – zapytał Jack. – To tylko dziesięć, dwanaście metrów szerokości i praktycznie żadnego nurtu.

– Nie jestem dobrym pływakiem – oświadczył zdenerwowany Warren. – Już ci to mówiłem.

– W wodzie roi się od krokodyli – poinformował Kevin.

– O Boże! – jęknęła Laurie. – Dlaczego dopiero teraz o tym mówisz?

– Ale słuchajcie! – Nagle Kevinowi przyszło coś do głowy. – Wcale nie musimy pływać. Przynajmniej tak mi się zdaje. Najprawdopodobniej łódź, którą Melanie, Candace i ja przypłynęliśmy na wyspę, stoi ciągle tam, gdzie ją zostawiliśmy, a jest dość duża dla nas wszystkich.

– Fantastycznie! – ucieszył się Jack. – Gdzie jest?

– Niestety, będziemy musieli odbyć krótki spacer. Niecałe dwa kilometry, ale przynajmniej droga jest oczyszczona i dość łatwa.

– Więc spacerek po parku – skwitował Jack.

– Która godzina? – zapytał Kevin.

– Trzecia dwadzieścia – odparł Warren.

– W takim razie do świtu nie zostało zbyt wiele czasu. Lepiej nie zwlekajmy – zaproponował Kevin.