Выбрать главу

— Oj, niedaleko…

— A nie rzekajcie im za dużo, ojcze Owsiwuju — warknął zarośnięty chłop z włosami po brwi, ten, który już poprzednio objawiał niechęć. - Diasek ich wie, co oni za jedni, podejrzana to jakaś szajka. Nuże, do dzieła. Niechże konia dają, a potem idą w swoją stronę.

— Ano, święta prawda — rzekł starszy wieśniak. - Trza nam dzieło kończyć, bo czas bieży. Dajta konia. Tego karego. Potrzebny nam, by wąpierza odszukać. Zdejm, młódko, dzieciaka z kulbaki.

Milva, która przez cały czas z obojętną miną gapiła się w niebo, popatrzyła na chłopa, a rysy zaostrzyły jej się niebezpiecznie.

— Do mnie mówisz, kmiocie?

— Wżdy do ciebie. Dawaj karego, potrzebny nam.

Milva potarła spocony kark i zacięła zęby, a wyraz jej zmęczonych oczu stał się prawdziwie wilczy.

— O co wam chodzi, ludzie? — Wiedźmin uśmiechnął się, próbując rozładować napiętą sytuację. - Po co wam koń, o którego tak grzecznie prosicie?

— A jakże nam inaczej grób upiora znaleźć? Wżdy wiada, że trza na karym źrebcu żalnik objechać, a u której mogiły źrebiec stanie i ruszyć się z miejsca nie dozwoli, tam wąpierz leży. Wtedy trza go wykopać i osinowym kołkiem przebić. Nie przeciwcie się, bo nam wóz albo przewóz. Musim tego karosza mieć!

— Inna maść — spytał pojednawczo Jaskier, wyciągając ku chłopu wodze Pegaza — nie może być?

— Nijak.

— Tedy bieda wam — powiedziała przez zaciśnięte zęby Milva. - Bo ja konia nie dam.

— Jakże to, nie dasz? Nie baczyłaś, co mówilim, dziewko? Nam mus!

— Wam. A mnie nie.

— Istnieje rozwiązanie polubowne — odezwał się łagodnie Regis. - Jak rozumiem, pani Milva wzdraga się przed oddaniem wierzchowca w cudze ręce…

— Jużci — łuczniczka splunęła siarczyście. - Wzdrygam się na samą myśl.

— Aby więc wilk był syty, a owca cała — kontynuował spokojnie cyrulik — niechajże pani Milva sama wsiądzie na karosza i dokona koniecznego jakoby objazdu nekropolii.

— Nie będę jak głupia po cmentarzu jeździć!

— Wżdy cię nikt nie prosi, dziewko! — krzyknął ten z włosami po brwi. - Do tego trza junaka, chwata, białej głowie w kuchni przy garnkach się krzątać. Dziewka i owszem, może się później przydać, bo przeciw upioru wielce są łzy dziewicze przydatne, jeśli wąpierza pokropić niemi, spłonie jako żagiew. Ale ślozy musi czysta i nie ruchana jeszcze młódka przelać. Nie widzi mi się, żebyś ty taka była, białko. Tegdy ty do niczego niezdatna.

Milva zrobiła szybki krok do przodu i nieuchwytnym ruchem wyrzuciła przed siebie prawą pięść. Trzasnęło, głowa chłopa odskoczyła, przez co zarośnięta szyja i podbródek utworzyły znakomity cel. Dziewczyna zrobiła drugi krok i walnęła na wprost, nasadą otwartej dłoni, wzmagając siłę ciosu skrętem bioder i barku. Chłop podreptał do tylu, zaplątał się we własne łapcie i wywalił, ze słyszalnym trzaskiem uderzając potylicą o menhir.

— Teraz widzisz, do czegom zdatna — powiedziała drżącym z wściekłości głosem łuczniczka, rozcierając pięść. - Kto z nas chwat, a komu przy garnkach miejsce. Wierę, nie ma to jak kułaczny bój, po nim wszystko zawżdy wiadome. Kto junak i chwat, ten na nogach stoi, kto kiep i churłęga, ten na ziemi leży. Prawam, kmiotkowie?

Wieśniacy nie spieszyli się z potwierdzeniem, patrzyli na Milvę z otwartymi gębami. Ten w filcowej czapce ukląkł przy powalonym i delikatnie poklepał go po policzku. Bez efektu.

— Ubity — jęknął, podnosząc głowę. - Na śmierć. Jakże to tak, dziewko? Jakże to tak, wziąć i człeka ubić?

— Nie chciałam — szepnęła Milva, opuszczając ręce i blednąc do przeraźliwości. A potem zrobiła coś, czego absolutnie nikt się nie spodziewał.

Odwróciła się, zachwiała, oparła czołem o menhir i zwymiotowała gwałtownie.

— Co z nim?

— Lekkie wstrząśnienie mózgu — odrzekł Regis, wstając i zapinając torbę. - Czaszka jest cała. Już odzyskał przytomność. Pamięta, co się stało, pamięta, jak się nazywa. To dobrze rokuje. Żywe emocje pani Milvy były, na szczęście, bezpodstawne.

Wiedźmin spojrzał na łuczniczkę, siedzącą opodal pod głazem z oczami zapatrzonymi w dal.

— To nie jest delikatna panienka, podatna na tego typu emocje — mruknął. - Winę przypisywałbym raczej wczorajszemu bimbrowi z belladonną.

— Ona rzygała już wcześniej — wtrącił z cicha Zoltan. - Przedwczoraj, świtem bladym. Wszyscy jeszcze spali. Ja myślę, że to przez te grzyby, które żarliśmy na Turlough. Mnie też żywot dwa dni bolał.

Regis spojrzał na wiedźmina dziwnym spojrzeniem spod siwiejących brwi, uśmiechnął się zagadkowo, owijając w czarny, wełniany płaszcz. Geralt podszedł do Milvy, chrząknął.

— Jak się czujesz?

— Podle. Co z kmiotkiem?

— Nic mu nie będzie. Oprzytomniał. Regis zabronił mu jednak wstawać. Chłopi montują kołyskę, do obozu zawieziemy go między dwoma końmi.

— Weźcie mojego karego.

— Wzięliśmy Pegaza i ciska. Łagodniejsze. Wstań, czas w drogę.

*****

Zwiększona liczebnie kompania przypominała teraz orszak pogrzebowy i wlokła się w pogrzebowym tempie.

— Co powiesz o tym ich wampirze? — zagadnął wiedźmina Zoltan Chiyay. - Wierzysz w tę historię?

— Nie widziałem zabitych. Nic nie mogę powiedzieć.

— To jawna lipa — oświadczył z przekonaniem Jaskier. - Kmiotkowie mówili, że zabici byli rozszarpani. Wampir nie rozszarpuje. Wgryza się w arterię i wypija krew, zostawiając dwa wyraźne ślady kłów. Ofiara wcale często przeżywa. Czytałem o tym w specjalistycznej księdze. Były tam też grawiury przedstawiające ślady ukąszeń wampira na łabędzich szyjach dziewic. Potwierdź, Geralt.

— Co mam potwierdzić? Nie widziałem tych grawiur. Na dziewicach też mało się wyznaję.

— Nie kpij. Ślady ukąszeń wampirzych musiałeś widywać nie raz i nie dwa. Zetknąłeś się kiedyś z przypadkiem, by wampir rozszarpał ofiarę na strzępy?

— Nie. To się nie zdarza.

— W przypadku wampirów wyższych nigdy — odezwał się łagodnie Emiel Regis. - Z tego, co mi wiadomo, nie kaleczą też w tak straszny sposób alp, katakan, mulą, brusa ani nosferat. Dość brutalnie ze zwłokami ofiar obchodzą się natomiast fleder i ekimma.

— Brawo — Geralt spojrzał na niego z niekłamanym podziwem. - Nie pominąłeś ani jednego rodzaju wampira. I nie wymieniłeś żadnego z mitycznych, istniejących tylko w bajkach. Zaiste, imponująca wiedza. Nie możesz więc też nie wiedzieć, że ekimm i flederów nigdy nie spotyka się w naszym klimacie.

— Jakże więc? — parsknął Zoltan, wywijając swą jesionową lagą. - Kto tedy w naszym klimacie rozdarł ową babę i chłopaka? Sami się rozszarpali w przystępie desperacji?

— Lista stworów, którym można by przypisać ten wyczyn, jest dość długa. Otwiera ją stado zdziczałych psów, plagi dość zwykłej w wojennych czasach. Nie wyobrażacie sobie, do czego są zdolne takie psy. Połowa ofiar przypisywanych chaotycznym potworom idzie w rzeczywistości na konto stad zdziczałych podwórzowych burków.

— Wykluczasz więc potwory?

— Bynajmniej. Mogła to być strzyga, harpia, graveir, ghul…

— Nie wampir?

— Raczej nie.

— Kmiotkowie powoływali się na jakiegoś kapłana — przypomniał Percival Schuttenbach. - Czy kapłani znają się na wampirach?

— Niektórzy znają się na wielu rzeczach i to dość dobrze, ich opinie z reguły warte są wysłuchania. Niestety, nie wszystkich to dotyczy.

— Zwłaszcza nie takich, którzy włóczą się po lasach z uciekinierami — parsknął krasnolud. - To najpewniej jakiś pustelnik, ciemny eremita z głuszy. Skierował chłopską ekspedycję na twój cmentarz, Regis. Zbierając mandragorę przy pełni księżyca, nigdy nie zauważyłeś tam żadnego wampira? Nawet malutkiego? Tyciego?

— Nie, nigdy — uśmiechnął się półgębkiem cyrulik. - Ale i nie dziwota. Wampir, jak dopiero co słyszeliście, fruwa w ciemnościach na nietoperzych skrzydłach, bez szmeru ni szustu. Łatwo go przegapić.

— I łatwo dostrzec tam, gdzie go nie ma i nigdy nie było — potwierdził Geralt. - Gdy byłem młodszy, ładnych kilka razy zmarnowałem czas i energię na uganianie się za przywidzeniem i zabobonem, który widziała i malowniczo opisała cała wieś, z sołtysem na czele. Kiedyś przez dwa miesiące mieszkałem na zamku nawiedzanym jakoby przez wampira. Wampira nie było. Ale nieźle dawali jeść.

— Bez wątpienia zdarzały ci się jednak przypadki, gdy pogłoska o wampirze była uzasadniona — powiedział Regis, nie patrząc na wiedźmina. - Wtedy, jak mniemam, czas i energia nie szły na marne. Potwór ginął od twego miecza?

— Zdarzało się.

— Tak czy inak — rzekł Zoltan — chłopkowie mają szczęście. Myślę poczekać w tym ich obozie na Munro Bruysa i chłopaków, wam też nie zaszkodzi odpoczynek. Cokolwiek ubiło babę i chłopca, marny jego los, gdy w obozie będzie Wiedźmin.

— Jeśli już przy tym jesteśmy — zacisnął wargi Geralt — to bardzo proszę, byście nie rozpowiadali, kim jestem i jak się nazywam. W pierwszej kolejności prośba dotyczy ciebie. Jaskier.

— Twoja wola — kiwnął głową krasnolud. - Musisz mieć powody. Dobrze, że w porę nas uprzedziłeś, bo obóz już widać.

— I słychać — potwierdziła Milva, przerywając długie milczenie. - Jazgot czynią, że strach.

— To, co nas dobiega — zrobił mądrą minę Jaskier — to zwyczajna symfonia obozu uciekinierów. Jak zwykle, rozpisana na kilka setek ludzkich gardzieli, tudzież nie mniej krów, owiec i gęsi. Partie solowe w wykonaniu kłócących się bab, drących się dzieci, piejącego koguta oraz, jeśli się nie mylę, osła, któremu wetkano oset pod ogon. Tytuł symfonii: "Ludzkie zbiorowisko walczy o przetrwanie".

— Symfonia — zauważył Regis, poruszając skrzydełkami swego szlachetnego nosa — jest, jak zwykle, akustyczno — olfaktoryczna. Od walczącego o przetrwanie zbiorowiska bije rozkoszna woń gotowanej kapusty, warzywa, bez którego przetrwać widać nie sposób. Charakterystyczny akcent zapachowy tworzą również efekty potrzeb fizjologicznych, załatwianych gdzie popadło, najczęściej na obrzeżach obozowiska. Nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego walka o przetrwanie objawia się niechęcią do kopania latryn.