Od rzeczonego balu przebierańców minęło kilka tygodni, lecz ja wciąż nie dostałem pisemnej odpowiedzi od Duponte’a. Dręczyła mnie powolność komunikacji pocztowej. Listy mogły być kradzione albo ulec zniszczeniu przez przypadek lub czyjąś złą wolę. A przecież odnalazłem pierwowzór postaci Dupina, zapewne jedynego na ziemi człowieka, który by umiał odczytać ową białą kartę w historii najostatniejszych dni Poego! Nadal tylko służyłem Edgarowi, zgodnie z obietnicą. A osiągnąłem tak wiele, iż zaprzestanie działań nie wchodziło w rachubę. Tego nie wolno mi było zaprzepaścić. W czerwcu 1851 roku, poczyniwszy stosowne plany, wyruszyłem więc do Paryża.
I oto się znajdowałem w odmiennym całkiem świecie. Budynki jakby wznoszono tutaj z innych materiałów, inne im nadawano barwy i przy szerokich ulicach rozmieszczano też inaczej. Paryż miał aurę skrytości, a przecież wszędzie tu był dostęp i żyło się w zasadzie poza domem.
W najnowszych książkach adresowych, jakie znalazłem natychmiast po przyjeździe, Duponte nie figurował, nietrudno mi więc było stwierdzić, iż tamte w Waszyngtonie są już odrobinę przestarzałe. Podobnie w najświeższych dziennikach, gdzie dawniej pisano o nim wiele, i to z najwyższą rewerencją, nie odszukałem choćby słowa na jego temat.
W Paryżu poczta dostarczała listy mieszkańcom bezpośrednio do domów, tymczasem w Ameryce praktykę tę dopiero zaczęto wprowadzać na indywidualne życzenie. Podobno jednak w metropolii, gdzie teraz przebywałem, mniej istotna od wygody tego zwyczaju dla obywateli była możność inwigilowania ich pism przez rząd. Żywiłem nadzieję, iż poczta zaprzestanie wreszcie kierować korespondencję przeznaczoną Duponte’owi pod niewłaściwy adres. Ze względu na inną jeszcze osobliwość zasad odmówiono mi (jak zwykle tu surowo, acz uprzejmie) dostępu do administratorów urzędu pocztowego, w którym liczyłem wypytać o jego adres obecny – tak że musiałem na piśmie zgłosić prośbę o to w stosownym ministerstwie. List, który mi pomogła zredagować właścicielka hotelu, madame Fouche, bezwzględnie należało wysłać pocztą, mimo iż owo ministerstwo mieściło się bodaj trzy przecznice dalej!
– Z pewnością otrzyma pan zgodę w ciągu paru dni – zapewniła madame Fouche. – Choć może potrwać to też nieco dłużej – dodała w zadumie – gdyby, co nader częste, omylił się tam jakiś urzędnik.
Czekając oznak postępu w tej materii, pisałem do Hattie. Na wspomnienie żalu, jaki mnie ogarniał, gdy ją widziałem zasmuconą, głęboko ubolewałem, że wybrawszy ten akurat moment na realizację przedsięwzięcia, przysparzam jej choćby i niewielkich cierpień. W listach swych przyrzekałem nie zwlekać, jeśli tylko to możliwe, z naszym wspólnym zamierzeniem i usilnie błagałem, aby mnie odwiedziła w Paryżu, nawet gdyby ten pobyt miał być krótki, a program wizyty nieurozmaicony – przez moje tu zobowiązania. Hattie odpowiedziała, iż podróż taka sprawiłaby jej radość nieopisaną, lecz jest zmuszona pomóc w opiece nad dziećmi, które właśnie dwie jej siostry wydały na świat.
Peter zaś przysłał list pożegnalny ze wskazaniem, że oddając się występkowi i dekadencji Europy, rujnuję swe życie, a poniekąd również niszczę życie jemu.
Doprawdy, cóż on sobie wyobrażał? Gdyby mógł się zapoznać z moją tu, jakże inną, codziennością!
Zza okna dobiegały odgłosy nocnych uciech paryskiego lata, muzyka orkiestr ulicznych, zgiełk przyjęć z tańcami czy teatrów gromadzących setki widzów… Gdy ja raz po raz zaglądałem do swoich dwu komód i wpatrywałem się w zegar na kominku – wyczekując.
Któregoś dnia zjawiła się u mnie madame Fouche, by mi zawiązać na ramieniu opaskę z czarnej krepy. Rozkojarzony, bo mnie wyrwała z codziennych rozmyślań, przystałem na to w jednej chwili.
– Proszę łaskawie przyjąć wyrazy głębokiego współczucia – powiedziała.
– Dziękuję… Na jaką okoliczność?! – spytałem z niepokojem.
– Przecież się komuś zmarło, prawda? – oznajmiła poważnie, acz jednym tchem, jak gdyby się jej przeze mnie wyczerpały skromne zasoby współczucia. – A jeśli nie, skąd u pana aż taka melancholia?
Zawahałem się, spoglądając ze zmarszczoną brwią na owinięty wokół rękawa czarny materiał.
– Owszem, madame, ktoś odszedł. Nie to jednak stanowi bezpośrednią przyczynę mego poruszenia. Lecz adres, przeklęty ów adres! Niech mi pani wybaczy tak pospolite wyrażenie. Muszę jak najszybciej odszukać adres monsieur Auguste’a Duponte lub opuścić Paryż z pustymi rękami, a wtedy moje działania przyjaciele uznają za wytwór chorej wyobraźni. Dlatego też chciałbym udać się na pocztę.
Na drugi dzień madame Fouche sama – zamiast kelnera – przyniosła mi śniadanie. Nieudolnie kryjąc wesołość, wręczyła mi jakiś zapisany skrawek.
– Cóż to takiego, madame?
– No, adres Auguste’a Duponte, jakżeby inaczej?
– Stokrotne pani dzięki! To cudownie! – powstawszy, wybiegłem z pokoju w pół sekundy. Z nadmiaru podniecenia nie zdążyłem zaspokoić ciekawości, jakim sposobem znalazła się w posiadaniu owej cennej kartki.
Wskazane mi miejsce, oddalone o ledwie kwadrans drogi, okazało się zblakłą żółtą przybudówką szkarłatno-błękitnej kamienicy z dziedzińcem – dość typowego okazu spotykanej w paryskiej architekturze tandetnej przesady. W przeciwieństwie do pierwszego adresu, który odwiedziłem, w dzielnicy tej nie widać było kawiarń ani sklepów, zatem – według mnie – panujący tu spokój sprzyjał kontemplacji oraz analizie. Konsjerż, tępawy jegomość o szkaradnych wąsiskach, wskazał mi drogę do mieszkania Duponte’a. Przystanąwszy przy schodach, wróciłem do izby stróża.
– Proszę wybaczyć, monsieur, lecz czy nie stosowniej byłoby mnie wpierw zaanonsować panu Duponte?
Konsjerż potraktował to pytanie jako przytyk – bo może podałem w wątpliwość jego kompetencje lub, kto wie, swoją prośbą sprowadziłem go do roli sługi. Żona jego zaś wzruszyła ramionami i wznosząc oczy ku niebiosom czy też mieszkaniu detektywa, rzekła z niejakim współczuciem:
– A iluż on to miewa gości?
Ta osobliwa pogawędka znacznie się przyczyniła do mego zdenerwowania. Tak że gdy go ujrzałem po raz pierwszy, począłem doń mówić bez ładu i składu, chaotycznie. Jego działalność bowiem okazała się rzadszą i bardziej ekskluzywną, niż sobie to wyobrażałem. Sądząc po słowach kobiety, paryżanie nawet nie próbowali szukać jego wsparcia!
Ledwie Duponte otwarł mi drzwi swojej kwatery, celem wprowadzenia oświadczyłem pospiesznie:
– Posłałem panu kilka listów, dokładnie trzy, ze Stanów Zjednoczonych, jak również depeszę na poprzedni pański adres. Pisma te dotyczyły amerykańskiego pisarza Edgara A. Poe. Należy się niezwłocznie zająć badaniem przyczyn jego śmierci. I w tym to celu pana odwiedziłem.
– Widzę – odparł Duponte, marszcząc oblicze i wskazując coś tuż za mną – że lampa w holu znów nie świeci. Wymieniano ją już tyle razy, a płomień stale gaśnie.
– Co proszę? Lampa?
Tak się toczyła moja z nim konwersacja. Zaproszony do środka, powtórzyłem historię zawartą w listach, podkreślając, iż trzeba czym prędzej i pospołu wziąć się do roboty, a także wyraziłem nadzieję, że zechce możliwie jak najszybciej towarzyszyć mi w drodze powrotnej do Ameryki.
W pokoju nader skromnym ujrzałem, o dziwo, tylko kilka i to błahych książek. Panował tam osobliwy ziąb, mimo że przecież pora była letnia. Duponte rozsiadł się na fotelu. Raptem, jakby dopiero teraz sobie uzmysłowił, iż zwracam się do niego, nie zaś do nagiej ściany, zapytał: