Na spotkania te nieraz przynosiłem coś związanego z moją pierwotną przesłanką, co by mogło przypadkiem rozbudzić jego zmysł poznawczy. Raz na stoisku księgarskim, na przykład, znalazłem i pokazałem mu przewodnik po Baltimore.
– Widzisz pan, tutaj w środku jest rozkładana mapa… W tej oto części miasta zamieszkiwał Edgar Poe, gdy go po raz pierwszy nagrodzono w konkursie literackim za opowieść pod tytułem Rękopis znaleziony w butelce. Tu… znaleziony został w stanie nieprzytomności. Tu zaś, monsieur, o tutaj, mieści się jego grób!
– Monsieur Clark – odpowiedział – niech mi pan zechce wybaczyć, lecz sprawy tego typu nic a nic, absolutnie, mnie nie interesują.
Widzicie więc, jak to między nami było. Ze wszystkich sił próbowałem wybudzić go z tej kondycji odrętwienia. Na przykład pewnego dnia, kiedyśmy, w gorąc, przekraczali most na Sekwanie, wyłożyliśmy obaj po dwanaście sous, ażeby sobie popływać pod płóciennym zadaszeniem, i razem skoczyliśmy w przyjemnie chłodne wody. Duponte zaraz przymknął oczy i położył się na plecach. Ja także, bez namysłu, uczyniłem to samo. Ciała nam kołysały fale, wzruszane pluskaniem rozbrykanej dzieciarni i młodzieńców.
Ja: – Monsieur, zapewne zna pan wybitne teksty Poego o C. Auguste Dupinie lub choćby o nich słyszał. Były wydane drukiem w tutejszych czasopismach.
Duponte (tonem obojętnym): – Nie inaczej.
Ja: – To pana zdolność analizy natchnęła poetę. Nie wierzę, by ani trochę pana to nie obchodziło! W wyczyny swoje główna, obdarzona rozumem niemal nadprzyrodzonym postać angażuje cudowne, niewysłowione wprost talenta!
On: – Zdaje się, nic z tego nie czytałem.
Ja: – Nie znasz pan historii z życia swego? Które pana uczynią nieśmiertelnym? Jakże?!
On: – Mnie to, monsieur, nie zajmuje w najmniejszym choćby stopniu.
Czy to ostatnie stwierdzenie powinno się kończyć znakiem zapytania? Może odpowiedź wskazałby jakiś gramatyk… Duponte rzekł to bowiem ostro, acz nie podnosząc głosu, niby w restauracji kelner, który powtarza złożone przez gościa zamówienie.
Istotny przewrót w mych stosunkach z Duponte’em nastąpił ledwie kilka dni później. Przechadzaliśmy się akurat Jardin des Plantes, gdzie można spotkać nie tylko najświetniejsze okazy drzew czy roślin, lecz też podziwiać najlepszy w Paryżu naukowy zbiór zoologiczny. Pokonawszy coś na kształt tunelu z chmur, które się spiętrzyły ponad nami, ruszyliśmy w stronę wyjścia, gdy raptem przyskoczył do nas jakiś człowiek. Widocznie w wielkiej konsternacji.
– Monsieurs mili – wydyszał – widzieliście tu może kogoś z moją diablotką?
– Diablotką? – powtórzyłem. – Nie rozumiem.
I wtedy wyjaśnił nam, jak od ulicznego sprzedawcy nabył wypiek z kminkiem, będący dlań prawdziwym rarytasem, aby umilić sobie cudnie pogodny dzień jeszcze przed nadejściem deszczu. Potem umieścił przysmak ów na ławce, obok siebie, czekając, aż należycie przetrawi się wreszcie wczesny obiad. I na ułamek sekundy pochylił się, by chwycić za parasol, zbierało się bowiem na burzę. Po czym, gdy już-już chciał zanurzyć zęby w cieście, okazało się, iż luksus został mu odebrany tajemniczym zrządzeniem!
– Może je porwał ptak – stwierdziłem, szarpiąc Duponte’a za ramię. – Chodźmy, zaczyna padać, przecież nie mamy ze sobą parasoli.
Kiedy nieco odeszliśmy od pozbawionego deseru człowieka, Duponte spojrzał za siebie. I nagle go przywołał.
– Monsieur – rzekł doń – bardzo proszę, niech się pan ustawi tam, gdzie ja teraz, a ciastko pana powróci w zaledwie, jak mi się zdaje, siedem minut. – Głos jego nie wskazywał ani podniecenia, ani też krzty ciekawości całą sprawą.
– Doprawdy? – zakrzyknął tamten.
– Owszem – odparł detektyw i skierował się w swoją stronę.
– Jakże? – spytał ów jegomość.
I mnie również mocno zaskoczyło odkrycie Duponte’a, który to zresztą dostrzegł w jednej chwili.
– Durnota! – wyrzekł pod nosem.
– Hę? – zapytał tamten, oburzony.
– Monsieur, z całym szacunkiem… – rzekłem przeciwny takiej arogancji.
Lecz on to zlekceważył.
– Zaraz swój wniosek wytłumaczę – stwierdził. Obcego i mnie prawie skręciło z ciekawości. Tymczasem, jakby nigdy nic, on milczał. Dopiero po trzech minutach może dopadła nas wrzawa zewnętrznego świata i… choć pewnie komuś się to wyda dziwne, prawowitemu właścicielowi znikąd jakby się objawiła się zaginiona diablotka!
– Widzisz pan?! – wykrzyknąłem.
Ów smakołyk, przewiązany sznurkiem, wlekli za sobą przez ogród dwaj – zatraceni w igraszce – mali chłopcy. Gość doścignął jednego i prędko odzyskał, co mu skradli. Po czym ruszył w naszą stronę.
– Nadzwyczajne, monsieur! – wrzasnął. – Lecz jak pan na to wpadłeś? – to rzekłszy, spojrzał na Duponte’a podejrzliwie, jak gdyby wyczyn jego był jakimś podłym spiskiem.
Widząc, iż tamten nie da mu spokoju, Duponte zdecydował się rzecz wyłuszczyć.
Pośród licznych rozrywek, jakie zapewniał Jardin des Plantes, największym powodzeniem cieszył się pokaz niedźwiedzi. Duponte, zanim go zaczepił ten od diablotki, stwierdził nonszalanckim tonem, iż zbliża się pora budzenia ze snu owych zwierzaków. Wiadome to było również miejscowym ich entuzjastom, którzy mieli wtedy w obyczaju zachęcać je do zabaw, jak choćby – do włażenia na specjalnie dla nich przysposobioną żerdź, do czego zazwyczaj je nęcono, machając jakimś smacznym kąskiem. W istocie sprzedawcy, których rewir był przed bramą parku, sprzedawali tego tyle zwykle, co i żywności dla publiki. Ponieważ wśród sympatyków tych rozrywek nie brakowało małych chłopców, ci zaś na ogół nie mieli w kieszeni sous na przysmaki dla zwierząt, to Duponte wysnuł wniosek, iż gdy znajomy nasz sięgnął po parasol, chcąc się skryć przed deszczem, któryś z owych gamins czym prędzej porwał ciastko. Ławka była wysoka, a urwis drobnej postury, więc gdy tamten znów się wyprostował, to nie ujrzawszy nikogo naokoło, uznał, iż mu je skradziono zrządzeniem sił nieczystych.
– Pięknie. Skąd jednak pan wiedział, że zgubę odzyskam i to właśnie tu, w tym miejscu? – zapytał Duponte’a.
– Jak może pan zauważył, wchodząc do ogrodu – mówił dalej Duponte, do siebie raczej niż do nas – przy atrakcjach zoologicznych zgromadziło się dziś więcej niż zazwyczaj porządkowych. I pewnie też pan słyszałeś, jak niedźwiedź imieniem Martin pożarł całkiem niedawno żołnierza, który się nieroztropnie wychyliwszy, przeleciał na drugą stronę ogrodzenia.
– Tak, faktycznie, pamiętam – stwierdził ów jegomość.
– Otóż z całą pewnością strażnikom przykazano pilnować młodzieży, aby się już więcej nie wspinała celem bliższego przypatrzenia tym potworom.
– No jakże, monsieur! Nie inaczej! – ze zdziwienia tamten aż otworzył usta.
– Można by całą rzecz tak w przybliżeniu zobrazować, że gdy chłopak przejął pana diablotkę i począł nią wymachiwać przed niedźwiedziem, to w ciągu ledwie paru minut któryś ze stróżów zawrócił go z drogi, tak że rabuś musiał się skierować główną ścieżką, aleją skrzyżowaną z zakątkiem, gdzie się obecnie znajdujemy, ku drugiej pod względem powodzenia atrakcji, a mianowicie do klatki z małpami, które, gdy im podsunąć jaskrawą szmatkę czy też jadło, skłania się do gonitw równie dla dzieciaka zajmujących, jak znane nam niedźwiedzie wspinaczki na szczyt słupa. Ani bowiem papugi, ani wilki dla smakołyków takich spektakli nigdy nie wyczyniają.
Zachwycony odkryciem, jakby go dokonał samodzielnie, nasz znajomek z wdzięczności wspaniałomyślnie chciał się podzielić ową diablotką, choć wcześniej została usmarowana przez dzieciaka, jak również nieco rozpłaszczona świeżymi kroplami deszczu. Ja grzecznie odmówiłem, Duponte zaś po namyśle wziął poczęstunek i siadł z tamtym na parkowej ławce. Kiedy się zajadali, osłaniałem ich parasolem.