Выбрать главу

Duponte chylił się nad łóżkiem jak w modlitwie, z dłonią niby na stałe przyrośniętą do czoła. Kiedy się tam przybliżyłem, stwierdziłem, że mocno pochłonięty jest lekturą.

– Jak tak można? – zapytał. Cofnąwszy się, odrzekłem:

– Przecież ja nie mam złych intencji. Myślałem: miło by było przejść się z panem dzisiaj nad Sekwaną. Albo do Tuileries oglądnąć drzewa kasztanowe!

Na to popatrzył mi prosto w oczy, co jednak nie wróżyło nic dobrego.

– Nieraz już mówiłem, że się w te pańskie sprawy wgłębiać nie mam woli. Pan natomiast uparcie wolisz widzieć rzeczy po swojemu. I wciąż z literaturą mieszać chcesz mi moje życie. Zróbże mi więc przysługę i najzwyczajniej odejdź.

– Ależ monsieur Duponte… proszę… Bardzo proszę…

I wtedy też odkryłem, w co się tak uważnie wczytał. Przeze mnie pożyczone: Zabójstwo przy rue Morgue. W sekundzie chwycił mnie za rękę, wypchnął i drzwi zatrzasnął. We mnie – zastygło naraz serce.

Natychmiast więc przywarłem do szczeliny między drzwiami i framugą. Duponte – wyprostowany – siedział na łożu. Czytał nieprzerwanie, w osobliwym skupieniu. A przewracając stronice, co chwila jakby z lekka tężał. Coraz bardziej.

Wyczekawszy moment jeszcze, ośmieliłem się odwołać do jego rozsądku.

Najpierw zacząłem pukać, potem już łomotałem. Wreszcie szarpanie klamki było tak głośne, że przybiegł tam nawet konsjerż, grożąc wezwaniem policji. Jeszcze w Waszyngtonie ostrzegał mnie monsieur Montor, by pod żadnym pozorem jej sobie nie sprowadzić tutaj na kark.

– Nijak nie można ich przyrównać do amerykańskich policjantów – stwierdził. – Gdy się na kogo zawezmą… to szkoda słów, doprawdy!

Dlatego na razie poddając się, pozwoliłem, by mnie sprowadzono na dół.

* * *

Mówiłem do niego przez dziurkę od klucza, do drzwi stukałem i pod próg wsuwałem listy. Oto do jakich metod byłem zmuszony się uciekać od czasu przytoczonej wyżej sytuacji. Śledziłem Duponte’a, kiedy się przechadzał po Paryżu, on jednak mnie niezmiennie ignorował. Pewnego razu, gdy dotarłem za nim aż pod miejsce jego zamieszkania, wchodząc do bramy, tak oto się odezwał:

– Pod żadnym pozorem pan nie wpuszczaj tego impertynenckiego młodzieńca.

Mimo iż patrzał na mnie, mówił do konsjerża. Potem obrócił się na pięcie i ruszył schodami w górę.

W związku z tym wybadałem, kiedy konsjerż bywa poza domem, i w zamian za parę sous chętnie wpuszczała mnie do środka jego żona. „Szkoda nam trwonić czas” – pisałem Duponte’owi w rozlicznych listach, które wsuwałem pod drzwi po to jedynie, aby je znajdować nie otwarte na podłodze holu.

W tym czasie również dostałem kolejne pismo od Petera, z Ameryki. Zmienił ton korespondencji radykalnie, namawiając, bym jak najszybciej wracał do Baltimore, gdzie, gdy się już wyszumię, czeka mnie serdeczne powitanie. I nawet przez bank francuski przesłał pokaźną sumę, tak abym mógł niezwłocznie załatwić sprawę podróży. Rzecz jasna, pieniądz zwróciłem, oznajmiając, iż zamierzam ukończyć rozpoczęte przedsięwzięcie. To znaczy: ocalę Poego przed tymi, którzy go pragną zniszczyć, a wszelkie w tej kwestii zasługi zapiszę na poczet naszej kancelarii.

Peter odpowiedział na to, że poważnie myśli o przyjeździe do Paryża, by mnie odszukać i sprowadzić do Ameryki, choćby i miał mnie tam wlec siłą.

Odwiedzając czytelnie, które udostępniały amerykańską prasę codzienną, nadal gromadziłem artykuły na temat śmierci Poego. W większości opisów gazetowych reputacja jego uległa znacznemu pogorszeniu. Moraliści używali teraz sobie na nim, żeby nadrobić zaniedbania z przeszłości dotyczące geniuszy, których się po śmierci zazwyczaj wynosiło pod niebiosa, choć mieli wieść „życie rozwiązłe”. Cios nader przykry zadał poecie pozbawiony serca gryzipiórek nazwiskiem Rufus Griswold, który chcąc zarobić na ludzkiej krzywdzie trochę grosza, wydał spęczniałą od nienawiści i pomówień jego biografię. Złą sławę artysty, by się tu posłużyć metaforą, całkiem już unurzano w błocie.

Lecz i pośród tych plugawych wysiłków rozerwania go na strzępy wyłoniły się nowe istotne szczegóły powiązane z ostatnim okresem bytności jego w świecie żywych. Ujawniono, na przykład, iż krótko przed tym, jak go znaleziono w wiadomym hotelu w Baltimore, Edgar wybierał się do Filadelfii. Miał dostać sto dolarów za edycję tomiku wierszy autorstwa niejakiej St. Leon Loud. Jak chodzi jednak o tę informację, dziennikarze jak zwykle snuli różne domysły, bo czy istotnie się tam udał, tego potwierdzić nie zdołano.

Sprawą jeszcze dziwniejszą okazał się przedłożony prasie przez Marię Clemm, niegdyś teściową poety, list, który jej nadesłał tuż przed wyjazdem z Richmond, dotyczący owych zamierzeń w związku z Filadelfią. Było to ostatnie jego pismo do ukochanej opiekunki. „Wciąż nie jestem władny posłać Ci choćby dolara, lecz proszę, nie trać nadziei, ufam bowiem, iż kłopoty nasze wkrótce się zakończą” – pisał z czułością. „Swą odpowiedź natychmiast kieruj do Filadelfii”. I dalej: „Na wszelki wypadek opuść swe nazwisko, adresatem zaś uczyń Wielmożnego E. S. T. Greya. Niech Bóg ma Cię w opiece, najdroższa moja Muddy”. W podpisie: „Twój Eddy”.

Wielmożny E. S. T. Grey? Na co Poe tuż przed śmiercią miał się posługiwać fałszywym nazwiskiem? I czemu też się obawiał, że list od Muddy nie dotrze doń w Filadelfii? E. S. T. Grey! Osobliwe te doniesienia brzmiały tak niedorzecznie, jakby je ktoś sobie wyssał z palca.

Oto gdy mi los kazał oddać się dochodzeniu ze zdwojoną siłą, Duponte nie chciał zamienić ze mną nawet słowa.

8

Czy wszystko to było jedną wielką pomyłką, wytworem szaleńczej potrzeby wykroczenia poza przypisane mi w życiu obowiązki i schematy? Ach, gdyby mnie tak zaspokajało oddanie i serdeczność ze strony Hattie i Petera! Czyż w dziecinnych latach nie starczał mi do szczęścia ciepły blask kominka w „Glen Elizie” i ufne szczebioty towarzyszy zabaw? Czemu swe serce i zamierzenia zdecydowałem się powierzyć człowiekowi pokroju Duponte’a, który żył w oderwaniu od świata i – z dala od mej ojczyzny?

W postanowieniu, by zwalczyć ową melancholię, począłem zwiedzać zakątki, które, wedle mego przewodnika, „gość tu zobaczyć powinien”.

Wpierw się więc wybrałem obejrzeć przy Polach Elizejskich pałac, gdzie otoczony splendorami mieszkał prezydent Republiki, Ludwik Napoleon. Przy wejściu do wspaniałego holu lokaj w liberii odebrał mój kapelusz, w zamian wręczając mi drewniany żeton.

W jednym z apartamentów, które się udostępnia zwiedzającym, miałem możność widzenia księcia Napoleona we własnej osobie. Choć nie był to pierwszy raz, gdy oglądałem prezydenta Republiki, bratanka cesarza Napoleona, którego lud nadal traktował jako ulubiony symbol Francji. Otóż przed paroma tygodniami Ludwik Napoleon przejeżdżał avenue de Marigny, dokonując przeglądu swych ubranych w szkarłat i błękit żołnierzy. Duponte patrzał na tę paradę z ciekawością, ja zaś (jako że wówczas jeszcze tolerował mą obecność) towarzyszyłem mu po prostu.

Lud mu zgotował owację, a goście w najkosztowniejszych strojach wołali z żarem: „Vive Napoleon!”. I wtedy to, gdy prezydenta dało się jedynie dostrzec z pewnej odległości, na koniu, otoczonego strażą – nietrudno się było dopatrzyć w nim wspólnych cech z owym wielkim władcą, co tu maszerował czterdzieści lat wcześniej. Podobno, wedle niektórych, Ludwika Napoleona wybrano prezydentem choćby już ze względu na rzeczone imię. I trudno być może w to uwierzyć, lecz niepiśmienni w uboższych regionach kraju głosowali nań w przekonaniu, że jest to sam Bonaparte (zmarły, jak pewnie wiecie, ze trzy dekady temu)!