Выбрать главу

Oprócz owych entuzjastów zebrało się na ulicy bodaj trzydziestu mężczyzn o usmolonych twarzach, rękach i szyjach, którzy budzącym trwogę chórem powtarzali: „Vive la Republique!”. Ktoś z moich sąsiadów w tłumie stwierdził, że to na znak protestu przysłała ich tutaj partia czerwonych. Jakże okrzyk „Niech żyje…” miał wyrażać sprzeciw wobec formalnie powołanej Republiki – nie chciało się pomieścić w mym rozumie. Może to raczej szło o agresywną formę tych zawołań, i przez to pojęcie „republika” napawało strachem zwolenników obecnego prezydenta, tak jakby tamci chcieli im oznajmić: „Pod takim przewodnictwem to ledwie pozór republiki, lecz przyjdzie dzień, że go obalimy i już bez niego stworzymy republikę jak się patrzy!”.

Tu, w jego miejscu zamieszkania, ujrzałem Napoleona zamyślonym, bladym, delikatnym dżentelmenem w każdym calu. Władca nie skrywał dumy, iż go okrąża tłum żołnierzy i to, dodać trzeba, w większości wyróżnionych lśniącymi złotem orderami. A jednak w owym szacunku, z jakim go traktowano, dało się również wyczuć pewną przykrą niezręczność: był bowiem monarchą, a ledwie chwilę później prezydentem…

Wtem z pomieszczenia sąsiedniego wyłonił się prefekt Delacourt i podjął bezgłośną konferencję z prezydentem. Zdumiony wtedy spostrzegłem, iż ów policjant zerka w moją stronę okiem wybitnie nieprzychylnym.

Dlatego wyniosłem się szybko z kwatery na Polach Elizejskich. Przed sobą miałem przecież jeszcze Wersal, więc choć autor przewodnika radził, aby się tam udać wcześnie z rana, uznałem, iż na wypad za miasto bynajmniej nie jest za późno. Poza tym Duponte także namawiał mnie na wycieczkę do Wersalu, przeto wiedząc, iż tam wędrowałem, może by się jakimś cudem zgodził ze mną porozmawiać.

Tuż po wyjeździe z metropolii pociąg nagle znajduje się w szczerym polu. Zatem co rusz mijałem spojrzenia zajętych pracą w polu kobiet w różnym wieku, o głowach osłoniętych czepkami w goździkowych barwach.

Wreszcie wjechaliśmy na stację. Niesiony niby tłumem męskich kapeluszy i ozdobnych damskich nakryć głowy, dotarłem pod żelazną bramę pałacu wersalskiego, gdzie zaraz dał się słyszeć przemiły szum fontann.

Gdy powracam pamięcią do owej sytuacji, to zda mi się, iż wszystko się zaczęło, kiedy tam sobie wędrowałem po pałacowych amfiladach. Otóż odczułem dyskomfort bliski niewygodzie, jaką sprawia zbyt cienkie w pierwszym dniu zimy palto. Winą jednak za to musiałem obarczyć tłum turystów, bo, jak chodzi o hałas, to pewnie z tymi tutaj nie mógłby się równać i lud, który kiedyś stąd wygnał księżnę d’Anouleme. Przewodnik objaśniał, jakie to bitwy wyobrażają kolejne malowidła, ja zaś w żaden sposób nie mogłem się skupić przez niezliczone, zerkające na mnie raz po raz pary oczu.

– Tu oto – rzekł przewodnik – Ludwik XIV wystawił na pokaz swój majestat w całej okazałości. Dwór jego tak był znakomity, że nawet w tym ogromnym pomieszczeniu z trudem przeciskał się przez zastępy dworzan.

Weszliśmy w wielką galerię Ludwika XIV, gdzie siedemnaście okien z widokiem na ogrody, sklepionych łukowato, jakby się przegląda w siedemnastu zwierciadłach zawieszonych naprzeciwko. Być może od zwycięstwa rewolucjonistów pojęcie władzy monarszej zyskało na atrakcyjności – pomyślałem sobie.

Przewodnika, którego nająłem za franka od godziny, stopniowo znużyło moje rozkojarzenie. Przypuszczalnie uznał, iż o subtelnościach sztuki oraz historii nie mam nic a nic do powiedzenia. Mnie zaś coraz bardziej dręczyło poczucie, że jestem pod obserwacją, w rzeczonej zaś sali luster przyglądano mi się aż nadto natrętnie.

Zacząłem notować w pamięci osoby, które pojawiały się w komnatach wciąż na nowo. I uprosiłem wreszcie przewodnika, by zechciał nieco zboczyć ze swej zwykłej trasy, co – nie trzeba dodawać – wprawiło go w zadziwienie. Jeszcze i on mnie zresztą pogrążył w owym przykrym stanie, kiedy ni stąd, ni zowąd dotknął tematu cudzoziemstwa.

– Zapewne sporo wiedzą, co pan porabiasz w Paryżu… Pełen energii młody człowiek, to się przecież widzi – stwierdził, być może usiłując mnie rozdrażnić.

– Któż taki, monsieur? – zapytałem.

– No jakże, policja i rząd. Nie umknie ich uwadze żadna w tym mieście nowość.

– Tyle że ja się akurat niczym ciekawym nie wyróżniam.

– O wszystkim się dowiadują od kierownictwa hotelu, od patrzących, jak pan co dzień wchodzisz i wychodzisz, commissionnaires, od fiakrów, sprzedawców warzyw czy choćby od właścicieli składów wina. Nic się przed nimi nie ukryje, monsieur, o to już bądź spokojny…

Wziąwszy pod uwagę me zdenerwowanie, słowa te ani trochę nie polepszyły mi nastroju. Zapłaciłem mu więc umówioną kwotę i zaraz kazałem się oddalić. Bez przewodnika mogłem się przemieszczać znacznie łatwiej, przemykając między ludźmi, którzy niespiesznie zwiedzali kolejne pałacowe komnaty. Wtem spostrzegłem za sobą niejakie poruszenie; kobiety pokrzykiwały, mężczyźni mruczeli gniewnie, bo ktoś się głośno zaczął skarżyć, że go za mocno pchnął bezczelny jakiś typ. Nie czekając, aż znajdą winnego zamieszania, spokojnie ruszyłem dalej. A kiedy już się nasyciłem bogactwem artystycznym, postanowiłem wkroczyć do niezwykłych ogrodów.

– On to! On to jest właśnie! Panoszy się, rozpycha po pałacu jak po swoim!

Ledwie zdążyłem to usłyszeć, ktoś chwycił mnie za rękę. Strażnik.

– Ja niby? – spytałem w sprzeciwie. – Przecież ja się wcale nie przepycham!

Kiedy dali znać strażnikowi, że ów nieokrzesany został zauważony w innym miejscu, mogłem się udać do ogrodu szybkim krokiem, by się rzeczony strażnik przypadkowo nie rozmyślił. Wkrótce miałem pożałować, że się od niego oddaliłem.

Tu mi się przypomniała przestroga madame Fouche: „W Paryżu, widzisz pan, niekiedy bywa groźnie. Bez ceregieli mogą człowieka obrabować, a potem jeszcze rzucić do Sekwany”. Wszak z takich też obywateli rewolucjoniści stworzyli w marcu czterdziestego ósmego „wojsko”, by zdetronizować króla i w imię ludu powołać republikę. Pewien fiakier mi mówił, jak podczas powstania jeden z tych złoczyńców otoczony przez policję przed zastrzeleniem wrzasnął: Je suis bien venge!*, wywlekając z kieszeni kilkanaście ludzkich języków. Przed śmiercią zdążył je cisnąć w powietrze, aż spadły na ramiona oraz kepi policjantów, a niektóre z nich wleciały w otwarte ze zdumienia i obrzydzenia usta…

Znajdowałem się wśród aksamitnej zieloności wersalskich ogrodów, nie w podejrzanej okolicy, gdzie można znienacka stracić język. Wciąż jednak miałem poczucie, jakby się ktoś za mną krok w krok czaił. Pnie drzew i ostro cięte żywopłoty stale mi ujawniały skrawki czyichś twarzy. Minąwszy szereg posągów, waz kamiennych i fontann, stanąłem przed Bachusem, szkaradnym bóstwem, które wyłania się z wody rozpryskiwanej przez delfiny i różne morskie potwory. O ileż raźniej byłoby tam, w pałacu, w otoczeniu turystów i w towarzystwie wścibskiego przewodnika!

Ktoś nagle złapał mnie za rękę.

* * *

Oto co zdołałem wtedy zapamiętać. Siedziałem w chybotliwej bryczce, pokonując wyrwy w bruku. Naprzeciw mnie zaś jegomość, który mi się objawił w wersalskim ogrodzie, zanim zemdlałem, o gębie tępej, niewzruszonej i surowej. Oj, znałem jego oblicze z wielu pałacowych komnat! Bo on to w rzeczy samej był tam moim cieniem! Oblizawszy dziąsła i zęby, upewniłem się, iż mój język wciąż jest na swoim miejscu.

Nie pomnę, czy coś myślałem, otwierając drzwi pojazdu. Pamiętam, że chwilę potem wylądowałem na jezdni. Gdy zaś mi się jako tako udało powstać z ziemi, najechał na mnie inny powóz i gwałtownym skrętem przyparł mnie do „mojej” dorożki.

– Gare!** - warknął jego woźnica, o żółtym uzębieniu, oklapłej czapce i rozchełstanym kołnierzu. Z okna zaś wychynęło i na mój widok zawyło wielkie psisko.