Выбрать главу

Wtedy pomknąłem w szczere pole, które rozciągało się przy drodze.

Porywacz mój naturalnie wyskoczył z dorożki, aby mnie odszukać. W tempie zdumiewającym, gdy wspomnę, jak był potężny…

Uczułem silne uderzenie w głowę.

Ręce mi zesztywniały, skrępowane za plecami. Wróciwszy do przytomności, patrzyłem dookoła, choć trzeba może rzec, iż w górę. Oto znalazłem się w szerokim, bodaj na dwadzieścia stóp głębokim rowie. Nade mną górowały mury, lecz zupełnie niepodobne subtelnym budynkom paryskich uliczek. Jak gdyby mnie umieszczono w jakimś obcym świecie, gdzie – niby na pustyni – trwała upiorna cisza.

– Gdzie jestem? Zaraz mówić! – wykrzyknąłem, choć nie było tam żywej duszy.

Wtem odmamrotano mi coś po francusku. Natychmiast więc wykręciłem głowę, lecz nic nie zdołałem dojrzeć. Nic prócz cienia, zdaje się, człeka tego, który mnie porwał.

– Gdzieżeś mnie, draniu, przywiódł? – powtórzyłem.

Na próżno, bo osobnik tamten stał i jedynie czekał. Dopiero gdy z drugiej strony nadszedł mój prześladowca, dotarło do mnie, że cień ów należy do kogoś innego.

Wreszcie cień się poruszył i zaraz do mnie zbliżył.

Oto chyliła się nade mną niewiasta w białym czepcu i prostej sukni, wzięta, rzec można, wprost z paryskich jakichś ogrodów. Stanąwszy przy moim krześle, patrzyła niemal opiekuńczo oczami osadzonymi tak głęboko, jakby wręcz sięgały tyłu czaszki. Dziewczyną, nie kobietą była ona.

– Milczeć!

– Kto pani? – wychrypiałem, umęczony krzykiem.

– Bonjour – tylko odparła, po czym obróciła się i odeszła.

Mimo osobliwości sytuacji odpowiedziałem jej to samo.

– Głupcze – upomniał mnie porywacz, tak żeby ona nie słyszała, bo wtedy cała wina mogłaby przypaść jemu. – Takie jej miano właśnie: Bonjour!

– Bonjour? – zrazu nie uwierzyłem, lecz zaraz do mnie dotarło, że przecież jest mi znajoma, i to z poprzedniej okoliczności zagrożenia. – A jakże: Cafe Belge! Ten koszyk! Co panią tam sprowadziło?

– No proszę! – rozległ się głos inny jeszcze, z francuskim akcentem, lecz doskonale płynny. – Czy faktycznie aż tak trzeba powściągać naszego drogiego gościa z Stanów Zjednoczonych?

Ze skromnego brzmienia odpowiedzi na to wywnioskowałem, iż teraz się zjawił ich przywódca. Przybliżywszy się doń, porywacz mój rzekł w zaufaniu, jak gdyby mi nagle odebrano zdolność słuchu:

– Najpierw omdlał w Wersalu, potem wyleciał z dorożki niczym obłąkany. Niewiele brakowało, a zabiłby się…

– Nieważne. Tu już nikomu nic nie grozi. Bonjour, bądź tak miła, proszę…

Dziewczyna zręcznym ruchem uwolniła me nadgarstki.

Dotąd nie zdołałem zobaczyć, kto to taki; udało mi się ledwie dojrzeć białą opończę i cienkie pantalony. Lecz gdy mi oswobodzono ręce, stanąłem twarzą w twarz z tym człowiekiem.

– Niechże pan mi wybaczy aż takie środki zaradcze, monsieur Clark – powiedział, robiąc upierścienioną dłonią ruch taki, jak gdyby rzeczone zajście stało się przez przypadek. – Niemniej, muszę wyznać panu, iż te właśnie straszne twierdze należą do nielicznych zakątków Paryża, gdzie mogę się poruszać we względnym spokoju. A co najważniejsze…

Przerwałem mu:

– Drogi panie! Łotr ten tak mnie potraktował, a teraz jeszcze… No cóż, lecz przede wszystkim chcę wiedzieć, gdzie przebywam oraz po co…! – tu zdławiłem słowa, bo mi się wydało, że skądś się chyba znamy.

– Co, jak powiadam, najważniejsze – ciągnął tonem serdecznym, z uśmiechem na śniadej twarzy – w końcu poznaję pana osobiście.

I ujął moją dłoń, bezwładną wobec prawdy.

– Dupin! – krzyknąłem z niedowierzaniem.

9

Z pewnością pamiętacie, iż jako potencjalne pierwowzory postaci Dupina rozważałem sobie pięciu czy sześciu gości, nim ich wyeliminowałem na korzyść Duponte’a. Wśród owych kandydatów znajdował się niejaki Baron Claude Dupin – francuski adwokat, któremu, jak chodziły słuchy, nigdy się jeszcze nie zdarzyło przegrać w sądzie, a który się szczycił swym dalekim pokrewieństwem z rodziną królewską – skąd notabene rzeczony wielce wątpliwy jego tytuł. Od lat zaliczał się do elity jurystów Paryża i – jako że mu się zawsze udawało wybronić rozmaitych oskarżonych, ale i sympatycznych przestępców – traktowany był tu jak bohater. Swego czasu kandydował nawet na prokuratora generalnego i – przy okazji jakiegoś politycznego wstrząsu tutaj – niewiele brakło, a za sprawą swego okręgu trafiłby do Izby Reprezentantów. Podejrzewany przez wielu o stosowanie niegodnych metod, zrezygnował z działalności na terenie Francji, by podjąć nowe przedsięwzięcia w Londynie. Tam zaś, w czasie gdy obawiano się powstania, został mianowany obywatelem pełniącym doraźnie funkcję policjanta i w tym charakterze poczynał sobie tak dzielnie, iż zdołał zachować owo honorowe uprawnienie.

Wszelkie powyższe informacje zgromadziłem, uważnie przebadawszy francuskie czasopisma. Przed przybyciem moim do Paryża nastąpił moment taki, gdy prawie z pewnością stwierdziłem, iż to ów, nikt inny, stał się pierwowzorem postaci C. Auguste Dupina, toteż posłałem doń kilka listów, wypytując o dalsze szczegóły jego życia, jak również – opisując obecną okoliczność, z jaką w Baltimore przyszło mi się zmierzyć. Wkrótce jednak natrafiłem na artykuły prasowe o Auguście Duponte i zmieniłem swą hipotezę. Gdy Claude Dupin mi odpisał, w odpowiedzi skierowałem doń pismo z prośbą o wybaczenie mej omyłki.

W którymś z francuskich periodyków zamieszczono ilustrowany portret Barona, któremu się przyjrzałem z niezwykłą uwagą. Toteż, gdy mi podał rękę, znałem go już tak, jakbyśmy od dawna pozostawali w przyjaznych stosunkach. No i dlatego również, widząc go, krzyknąłem na poły w niepokoju i zdumieniu:

– Dupin!… Pan jest Claude Dupin!

– Proszę – rzekł wspaniałomyślnym tonem – niechże mi pan mówi „Baron”!

Natychmiast wyrwałem rękę z jego dłoni, bacząc, jak by się stamtąd prędko wyrwać. Dorożka, która mnie zawiodła w ten zakątek, stała w prowizorycznym korytarzu wzniesionym z kamienia, ja jednak żadną miarą nie miałem nad nią władzy, bo mój pierwszy porywacz wrócił do pojazdu i tam czekał.

Rów wokół Paryża stanowił element niedostępnych fortyfikacji, zbudowanych, by zapobiec najazdom na miasto. Nie kończące się niby-ogrodzenie z nasypami dla potrzeb artylerii otaczała sieć okopów i kanałów.

I w takim to pejzażu Dupin, zapewniwszy mnie o mym całkowitym bezpieczeństwie, począł wyjaśniać, iż znajomy jego, Hartwick – jegomość ów, który schwytał mnie w Wersalu i wsadził do swej bryki – chciał najzwyczajniej w świecie, żeby włos mi nie spadł z głowy.

– Hartwickowi by nie dał rady i sam szatan, a raz to niewiele brakowało, a odgryzłby on komuś całe ramię… Choć w ostatecznym rozrachunku człek zeń przyzwoity. Niechże mu pan daruje, bardzo proszę!

– Darować? Wybaczyć napaść?! Oj, jednak pana rozczaruję, Dupin! – zawołałem.

– Doprawdy, wielka to rozkosz już samo z panem obcowanie – odrzekł. – Po długim pobycie w Londynie dawno nie słyszałem, by ktoś me nazwisko wymówił tak poprawnie, jak się to powinno czynić po francusku!

– Mój panie – odparłem wzburzony, acz mile mnie połechtał ten komplement – proszę się mi tu nie przypochlebiać. Skoroś pan chciał rozmowy ze mną, czemu nie w jakimś bardziej cywilizowanym miejscu?

– Z radością, monsieur Clark, wypiłbym z panem demi-tasse kawy, proszę mi wierzyć. A… mogę się doń zwracać po imieniu? – wyrażał się z fantazją, ale też i z zapałem.