– Nie!
– Spokojnie, upraszam o spokój. Jeśli mi pan pozwoli, to coś mu tu wyłuszczę. Otóż na świecie dają się wyróżnić dwa rodzaje znajomości: pomiędzy przyjaciółmi i wrogami. Jeśli zaś chodzi o Paryż, mam tu i jednych, i drugich. I muszę panu wyznać, że ta druga grupa pragnęłaby mnie widzieć skróconym o głowę. Przez wiele lat trwałem w zażyłości z ludźmi, krótko mówiąc, niewłaściwymi, którym przyobiecałem sumy dość pokaźne, w wyniku jednak pewnych gruntownych a niewybaczalnych kalkulacji – do wypłacenia niemożliwe. I ubogi się stałem niby ta mysz kościelna, pan rozumie. Szczęśliwie, choć mi fortuna nie sprzyjała, w Londynie mam dość koneksji, które mi nie pozwolą nigdy zginąć. Tymczasem, sam pan widzisz, gdzie muszę się umawiać, gdy mi się zamarzy wrócić z wizytą do Paryża – dodał, ogarniając ręką nasze otoczenie. – I panu, bracie, również los zaoszczędził przykrości. Chyba się nie mylę?
Czy to lukratywny biznes, czyś się pan urodził w czepku może? Zresztą to dla nas nieistotne, prawda?
Zdumiało mnie i cokolwiek wprawiło w pomieszanie, kiedy Dupin wydobył z płaszcza moje listy. Być może, gdy go opiszę, zrozumiecie, jak trudno, mimo niewybaczalnego traktowania, jakie mi on przecież zadał, było się nie zgodzić na dalszą z nim konwersację. Strój miał na sobie kosztowny, a mianowicie: fircykowaty, niemal biały garnitur i najelegantszej klasy rękawiczki, do tego kwiat w butonierce oraz przy doskonałym uczesaniu starannie jeszcze ścięte wąsy. Gors koszuli jego zdobiły lśniące ćwieki i łańcuszek do zegarka, też parę klejnotów, na palcach zaś skrzyły się pierścienie, którymi, to podkreślę, bynajmniej chełpić się nie starał. Buty wypolerowano mu tak idealnie, że się zdawały pochłaniać nie tylko sam blask, lecz i gorąc słońca. Sposób zaś bycia jego nazwałbym otwartym do granic przesady; Dupin był, jednym słowem, niczym model z żurnala.
Przy całej tej manierze cechował go też nadmiar uprzejmości i grzeczności. Jawił się on jako tego rodzaju filantrop, który parę ulicznych dziewek schroni pod własnym dachem. I choć mnie wywiódł na bezludzie, bałem się, by go przypadkiem nie urazić. Toteż spokojnie spytałem, jak mnie znalazł w Paryżu.
– Pośród owych paryżan, których wciąż zaliczam do przyjaciół, jest kilku policjantów trudniących się drobiazgowym sprawdzaniem gości z zagranicy. W ostatnim swym liście nadmieniłeś pan, że się, jak zresztą przypuszczałem, wybierasz poszukiwać tu Duponte’a. Bonjour mi potwierdziła, iż pan już przyjechałeś – uśmiechnął się do piękności, palącej teraz papierosa, a która w pamiętny bilardowy wieczór śledziła mnie w Cafe Belge.
– Bonjour to jej prawdziwe imię? – wyszeptałem w lęku, by mnie nie posłyszała, bo mimo wszelkich przeciwności kwestia ta dręczyła mnie nadal.
I nadal też została bez odpowiedzi.
Chociaż uległem chyba nie tylko magii jej przezwiska. Jak cudnie wyraziste były jej drobne usta i ogromne oczy! I mimo że i ja sam, i to, co się dzieje wokół, widocznie jej nie obchodziliśmy – moja nią fascynacja wzrastała z każdą chwilą.
– Ufam, iż nadszedł czas, byśmy dopełnili zobowiązań, bracie – stwierdził, wytrącając mnie z hipnozy, Baron.
I podsunął mi pod nos moje listy.
– Zobowiązań?
– Jakże, monsieur: umowy, w myśl której wspólnie rozwikłamy zagadkę śmierci Poego! – upomniał mnie nachmurzony, jakbym go nagle zawiódł.
Wypowiedział te słowa z taką mocą, iż niemal zapomniałem, że jest to absolutnie niemożliwe.
– Tyle że to pomyłka, moja – oświadczyłem. – Nie pan jesteś, przykro mi, wzorem postaci stworzonej przez poetę. Człowieka rzeczonego bowiem odszukałem. Nazywa się on Auguste Duponte. Przecież pan pamięta, bo pisałem o tym na koniec naszej korespondencji…?
– Toś więc pan chciał oznajmić?! A ja sądziłem, iż to tylko żarcik. Zapewne więc Duponte już się zajął owym wstrząsającym zgonem, racja? I pewno chce na wylot sprawę zanalizować…?
– Razem… już się wgłębiamy w pewne sekretne dochodzenia. Nic więcej na ten temat panu zdradzić nie mogę.
To mówiąc, podniecony, obróciłem się na pięcie, lecz bez celu. No i też przekornie, wyznać powinienem, zupełnie mi odjęło ochotę do ucieczki stamtąd. Kiedy to ostatni raz z takim żarem ktoś się wypowiadał o moim idolu…! Dawno już to nazwisko sam przywołałem Duponte’owi, lecz jak przecież wiadomo, nie zyskując nic w zamian.
– A zatem, drogi panie, znalazłeś się w kłopocie – odpowiedział Dupin, składając przy tym dłonie jak w modlitwie i zaraz je ściskając w pięści. – Bo ja jestem ten prawdziwy, któregoś szukał tyle czasu.
– Wierutne kłamstwo!
– Ejże! W Anglii działam jako komisarz. Czyżby to co innego, jak obrona prawdy, monsieur Clark? W życiu mi się nie zdarzyło przegrać sprawy, czego posiadam równie niezbite świadectwa! Kim, wedle pana, jest adwokat, jak nie głosicielem prawdy? To kimże miałby być prawdziwy Dupin? Paramy się tym samym, drogi panie; dziedzina nasza to świat prawodawstwa. Jeśliby nam kazano żyć w epoce Eneasza, to przecież, by wziąć udział w audiencji u Minosa, z pewnością poszlibyśmy i w głąb piekieł, zgoda?
– Owszem – odpowiedziałem. – Choć ja się na co dzień trudnię długami hipotecznymi.
– Czas wobec tego zacząć, lecz wpierw dogadajmy zaproponowane przez pana w liście moje honorarium, a może pan być spokojny, że skorzystamy na tym obaj.
– Rzecz wykluczona, bo jestem, jak powiadam, winny lojalność Duponte’owi. I w prawdę jego tożsamości tylko wierzę.
Bonjour spojrzała na mnie ostrzegawczo. Dupin zaś westchnął i założył ręce.
– Duponte dawno się wypalił. Cierpi na ostrą dolegliwość, którą precyzją można by nazwać, no i przykłada chorą wagę do wszelkich swych poczynań. Niczym umierający stary malarz, który jeszcze się oszukuje, iż malowidła jego są świeże i ponadczasowe. Kukła, która sama w ruch się wprawia.
– Zajmuje tak to pana pewnie, bo chciałby pan spłacić swoje długi – odparłem w oburzeniu. – Oryginałem Dupina jest Auguste Duponte, Baronie, choćby nie wiem jak jeszcze miał go pan obrażać. Doprawdy, masz pan szczęście, że go tu z nami nie ma.
Baron przystąpił do mnie, tym razem cedząc słowa:
– I cóż by wtedy począł ten pański Duponte, ciekawe?
Chciałem wpierw odpowiedzieć, iżby mu pewnie zmiażdżył czaszkę, po pierwsze jednak nie umiałem tego wysłowić po francusku, po wtóre, nie miałem pewności, czy faktycznie tak by się zachował. Claude Dupin – z niezmiennie lśniącym wąsem oraz biżuterią – uśmiechnął się zaś i nakazał, by mnie Bonjour zaraz powiodła do powozu.
Ująwszy mnie za rękę zaskakująco mocno, tak jak Hartwick, dziewczyna poprowadziła mnie przez wykop. W Paryżu, trzeba zaznaczyć, mężczyźni są w społeczeństwie niemal zbędni. Do chwili, o której opowiadam, widziałem tam niewiasty, które bez męskiego wsparcia działały w charakterze kapeluszników, woźniców, rzeźników, mleczarzy (lub „mleczarek” raczej), spiskowców, właścicieli kantorów wymiany, a nawet i kelnerów w zakładzie kąpielowym. Pamiętam, jak raz w Baltimore pewna mówczyni ogłosiła, iż gdyby kobietom dano pełnić zajęcia przypisane mężczyźnie, to byłyby one znacznie cnotliwsze. To dziewczę chybaby się z owym poglądem nie zgodziło.
Gdyśmy odeszli na tyle, że Baron nie mógł już nas dosłyszeć, zwróciłem się do niej z pytaniem:
– Czemuż to mu pani służy?
– Ktoś panu kazał się odzywać?
Wprawiło mnie w zdumienie, iż coś podobnego mówi dama niewiele lat młodsza od Hattie, o głosie starczo chrypliwym, acz zarazem dziwnie frapującym.
– No cóż, w istocie nikt, ale Bonjour… To znaczy, łaskawa pani… Panienko, powinna się pani strzec tego człowieka.