– Niech każdy pilnuje swego nosa.
Zabrzmiało to nad wyraz bystro, owszem, lecz nie o własne bezpieczeństwo szło mi przede wszystkim. Po błysku w oczach jej poznałem, iż ma w sobie niekłamaną niezależność, przez co odczułem więź z nią niemal w pół sekundy. Jedyną skazą na jej gładkiej skórze była blizna, czy – może nieco ściślej – jak gdyby wklęśnienie biegnące pionowo przez usta, a czarownie się niby krzyżujące z jej uśmiechem.
– Zaraz tu będą! – wrzasnął ktoś na górze po francusku. Hartwick gnał do swego szefa, dzierżąc w dłoni lunetę.
– Znaleźli nas! – ryknął Dupin. – Wsiadać do powozu!
Widocznie go tu odszukał ktoś z nieprzychylnych znajomych. Jak jeden mąż wszyscy pędem rzucili się w stronę bryki.
– Pospiesz się, durniu, bo czas nagli! – w biegu mi szepnął w ucho Baron.
Wtedy ujrzałem Hartwicka, jak tuż przy pojeździe osuwa się na ziemię na odgłos wystrzału. Chciał wykrzyknąć: „Dupin”, lecz już nie dał rady. I zaraz padł bez życia, a z ucha jego na kamienie trysnęła ciemna czerwień.
I z przerażenia tym widokiem, no i że droga do wozu była stroma, potknąłem się i zjechałem na dół rowu. Pewnie mi to też poczytano za strategię, że tak się usiłuję oddalić od porywaczy. Lecz nie; straciłem równowagę, widząc, jak Baron sięga po pistolet. Ku mnie przylgnęła Bonjour.
– Zostaw! – rozkazał Dupin, a do mnie tak powiedział: – Następnym razem, ufam, spotkamy się w okolicznościach bardziej nam obu sprzyjających, bez perturbacji! Tymczasem życzę, brachu, powodzenia!
A jakże, wiem doskonale, jak się to osobliwe wyda czytelnikom, iż tak właśnie się wyraził, gdy doń strzelano przy ucieczce, a ledwie przed momentem stracił życie jego główny poplecznik. Niemniej spisuję wszystko tak, jak się działo.
Uniosłem nieco głowę, żeby się przypatrzyć sytuacji. Wtedy coś mną szarpnęło i pociągnęło na dół. Padłem przygnieciony ciałem Bonjour, która mi z całej siły wykręciła rękę. Oczami wyobraźni ujrzawszy raptem Hattie, odczułem naraz winę i pokusę. I nie mogąc wymknąć się z potrzasku, wbrew woli trząsłem się pod lekkim a niewzruszonym tym ciężarem.
– Siedź tu – kazała mi dziewczyna po angielsku. – Nawet jak odejdę. Zrozumiano?
Przytaknąłem.
Wtedy to się podniosła i ruszyła za Baronem do powozu, ani raz na mnie nie spojrzawszy. Konie pocwałowały drogą wśród fortyfikacji. Po kilku minutach z łoskotem przetoczył się przede mną drugi pojazd. I znów strzelano do zbiegów – ja zaś osłoniłem głowę ramionami, gdy zewsząd niczym grad sypały się okruchy skał.
Z opresji wybawiła mnie grupa niemieckich turystów w wynajętej dorożce. Przybywszy, żeby zwiedzić umocnienia, uprzejmie się zgodzili wziąć mnie z powrotem do miasta.
Rzecz jasna, zżerała mnie chęć, by o przygodzie czym prędzej dać znać Duponte’owi. Lecz zdałoby się to na nic. Ze spotkania z Dupinem wysnułem bowiem wniosek, że wszystkie me sprawy jedynie ulegają pogmatwaniu. Wybitny analityk nie chciał wesprzeć mnie za żadną cenę, szarlatan zaś pokroju rzeczonego Barona, aby coś zarobić, aż nadto chętny był mi do pomocy. W istocie więc mogłem sobie darować kolejną wizytę u Duponte’a.
Wkrótce się okazało, iż ów przewodnik wersalski miał całkowitą rację, jeśli chodzi o pilnowanie mej tu bytności przez policję. Otóż po opisanym zajściu moje finanse zmalały, tak, że się musiałem przenieść do tańszego nieco pensjonatu. I ledwie się zdążyłem tam wprowadzić, już na mnie czekało dwóch grzecznych funkcjonariuszy, by zaraz me mieszkanie wprowadzić do swych rejestrów.
Nie minęły dwa dni, a już – gdy w pewnym zakładzie mi czerniono buty – zmieniłem swą decyzję co do osoby Duponte’a. Z właściwą nacji Francuzów uprzejmością pucybut lekko się skłonił, dając mi do zrozumienia, iż noszę trzewiki mocno zabrudzone. Sięgnąłem po świeży dziennik. Tuż przy ławeczce usytuowano sporych rozmiarów lustro, tak by zajmując się robotą, czyściciel również miał możność lektury. Podobno, dla odpędzenia nudy, spora grupa tutejszych pucybutów nabyła rzadkiej umiejętności czytania wspak tekstów gazetowych. Ja zaś do dnia tego nie wierzyłem, iż talent ów ma rację bytu.
Pospiesznie wertowałem najnowsze doniesienia, gdy tamten mi znienacka przerwał:
– Zechce pan łaskawie wrócić na poprzednią stronę? Czyżby Claude Dupin znów bawił w Paryżu? Ponoć prześladują go tu jak dzikiego zwierza!
Słysząc to, przewróciłem stronicę, by się zapoznać z dziwną opłaconą przez kogoś wiadomością:
„Osławiony adwokat Claude Dupin, który nigdy w swoim życiu jeszcze nie przegrał żadnej sprawy, najęty został przez jednego z najpierwszych obywateli Ameryki [to, zdaje się, chodziło o mnie] celem rozwikłania tajemnicy zgonu wielbionego tam, genialnego literata nazwiskiem Edgar A. Poe. I Claude Dupin, nikt inny, stanowił źródło inspiracji rzeczonego autora, i on też był pierwowzorem sławnej stworzonej przezeń postaci «Dupina», występującej między innymi w Zabójstwie przy rue Morgue, historii znanej powszechnie w angielskiej i w naszej mowie. W związku z powyższym Dupin udaje się do Ameryki, gdzie w ciągu równo dwu miesięcy od dnia dzisiejszego, w 1851 roku, zobowiązał się rozwiązać enigmę ową w zupełności. Do rodzinnego Paryża powróci więc z Nowego Świata obwołany tam najnowszym bohaterem…”.
Jakby mi coś spęczniało w krtani – i zaraz wyruszyłem do Duponte’a.
Nie poważyłbym się opuszczać Europy w poczuciu, iż ma mnie on za zdrajcę, bo niby – co przecież by wywnioskował z artykułu – zwerbowałem sobie Dupina. W istocie i pewne sformułowania tam użyte były moje, gdyż wprost z mej korespondencji zaczerpnął je Baron. W nadziei, że jednak Duponte tego nie przeczyta, kazałem się natychmiast wieźć do niego, tam zaś, niby w obłędzie, izbę konsjerża minąłem w ćwierć sekundy.
– Stać! – stróż się na mnie zamachnął, lecz na próżno. W górę leciałem po dwa schody.
Drzwi były uchylone, a wewnątrz nikogo.
Gazową lampkę nad łóżkiem jakby dopiero zagaszono, na kołdrze zaś spostrzegłem dziennik. „La Presse”; nie ten, z którym zapoznałem się przy czyszczeniu butów, acz również otwarty na wiadomym anonsie. Wszelkie inne przedmioty, papiery oraz artykuły zepchnięto na sam kraj mebla. Natychmiast sobie przedstawiłem, jak Duponte pomału się sadowi, strząsając z narzuty leżące tam zazwyczaj rozmaitości i ściskając w ręku owo czasopismo… Jak oczy jego płoną… Cóż by to było? Furia? Gorycz może? Gdy się dowiaduje o zwerbowaniu przeze mnie Dupina. Wszak raz już mi zarzucił zdradę.
– Monsieur! – nagle się zjawił konsjerż.
– A dajże mi pan spokój! – krzyknąłem, sycony gniewem na Barona. – Wyjeżdżam dziś z Paryża, lecz najpierw chcę i muszę odnaleźć Duponte’a. Więc albo pan zaraz mówisz, gdzie się udał, albo pożałujesz!
Konsjerż pokręcił głową, gdy ja – nim zdążył coś objaśnić – niemal go już potraktowałem pięścią.
– Nie ma go – rzekł bez tchu. – Ma się rozumieć: tutaj! Monsieur Duponte wziął bagaż i wyjechał!
Potem dowiedziałem się i tego, że konsjerż ledwie parę minut przed mym przyjściem pomagał Duponte’owi znieść na dół jego rzeczy. A stało się to zaraz po lekturze notatki, którą ów przebiegły Baron zamieścił w prasie. Z pewnością więc Duponte, uznawszy, iż się wobec niego dopuściłem zdrady, popadł w tak wielką melancholię, że dłużej w mieszkaniu swym przebywać nie był zdolny. Przed wyjściem z jego kwatery wyjrzałem przez okno, by sprawdzić, czy nie ma tam jakiegoś po nim śladu.
Nieopodal spostrzegłem wyładowany bagażami powóz. Wołałem, by się wrócił, lecz bez skutku, bo skręcił w inną ulicę. I tak już zrezygnowany, stwierdziłem w zdumieniu, że – choć mu to nakazałem – nie czeka mnie przed domem mój woźnica. Aby i tego było mało, zmierzał ku mnie nagle wóz Duponte’a, a raczej… choć detektyw siedział w środku, na górze zaś się kolebały jego torby, to i dorożka, i fiakier w istocie należeli do mnie!