Выбрать главу

Konie stanęły ciężko tuż przede mną.

– Chciałem tylko zawrócić – wyjaśnił mi woźnica – żebyśmy nie tracili czasu.

Zeskoczył z kozła i otwarł drzwiczki, bym zasiadł obok Duponte’a, ja jednak wpierw musiałem go zobaczyć. Podszedłem z drugiej strony; tkwił zapatrzony w przestrzeń. Czyżby zatem Baron ze swymi pretensjami do postaci C. Auguste’a Dupina rozbudził w nim nareszcie to, czego mnie nie udało się zyskać ani zachętą żadną, ani wynagrodzeniem?

– Monsieur Duponte, to znaczy, że pan…?

– Oj, bo się panowie spóźnią – zawołał fiakier – na ten tam swój pociąg, no i potem statek. Proszę, niechże już pan wsiada!

Duponte skinął głową.

– …teraz gotów – odrzekł.

10

Załoga wypływającego do Ameryki parowca „Humboldt” liczyła siedemdziesięciu ośmiu oficerów i marynarzy. Mieścił on stosowną liczbę kwater – wąskich, acz luksusowych kajut, do których wejścia usytuowano z dwu stron wyłożonej wspaniałym kobiercem bawialni – przeznaczonych dla ponad setki pasażerów. Był także cały labirynt izb pomocniczych, a mianowicie: biblioteka, palarnie i salony oraz osłonięte zagrody dla bydła.

Przybyliśmy do owego pałacu na wodzie jako jedni z pierwszych. Pełen oczekiwań, patrzyłem na tę arkę, która miała nas powieźć ku Nowemu Światu. Duponte, dotarłszy na górny pokład, przystanął niewzruszony. I ja też zamarłem, w podejrzeniu, iż nagle go dopadły wątpliwości, przeczucie jakieś, które sprawi, że się wycofa z tej podróży.

– Monsieur Duponte? – zagadnąłem z mocą, licząc, iż mnie wysłucha. – Czy wszystko w porządku?

– Bądź pan łaskaw – odparł, za łokieć mnie ujmując – zaraz zgłosić stewardowi, by powiadomił kapitana, że na pokładzie jest pasażer na gapę. Uzbrojony.

Zdumiony w najwyższym stopniu, zapomniałem o obawach, a gdy się już nieco uspokoiłem – poprosiłem stewarda na stronę.

– Na statku jest gość bez biletu – szepnąłem mu natarczywie. – I to, zdaje się, z bronią.

Popatrzył na mnie obojętnym wzrokiem.

– Skąd niby takie przypuszczenie?

– Nie rozumiem.

– Jak zwykle, sir, sprawdzono całą sztauerkę i kabiny. Widzieli panowie kogoś na pokładzie?

– Nie – odpowiedziałem. – Ledwie przybyliśmy! Wtedy kiwnął głową, pewny, że mu się udało dowieść swego.

Spojrzałem na Duponte’a, który stał w pewnym oddaleniu. W pozyskanie go włożyłem tyle starań, że teraz wręcz nie wolno było mi go zawieść. Chciałem, by czuł, iż wszystko, z czym się do mnie zwraca, spełnię, niemalże wyprzedzając jego myśli.

– Wiadomo co panu na temat racjomaginacji? – zapytałem stewarda.

– Mhm. To morski potwór, sir, niedawno odkryty, o garbie i sześciuset odnóżach.

Zignorowałem te słowa.

– Jest to rzadko spotykana zdolność, dzięki której rozumowaniem logicznym oraz za pomocą wyższej logiki wyobraźni dochodzi się do spraw niepojętych czynności umysłu właściwej ogółowi. Zapewniam, iż na okręcie skrył się uzbrojony i nad wyraz groźny podróżnik na gapę. Kapitan powinien się o sprawie dowiedzieć jak najprędzej, pan zaś – rozglądnąć się uważniej.

– I tak miałem to uczynić – odparł z wyższością, po czym oddalił się ostentacyjnie wolnym krokiem.

Ledwie minęło parę minut, a już począł wołać, a raczej należy powiedzieć: wrzeszczeć, by przełożony jego zszedł do izby pocztowej. I zaraz – pospołu z krzepkim kapitanem – wywlekli z dołu człowieka, który krzycząc, mocno się opierał.

Ten nagle się im wywinął i nawet przewrócił stewarda. Kilkoro pasażerów pognało do swych kabin – z lęku o własne życie czy chyba jednak kosztowności. Inni, jak ja z Duponte’em, stłoczyli się celem obserwacji. Na moment zapadła cisza, aż kapitan warknął w stronę jegomościa:

– Więc listów się zachciało, bratku?

Jak większość transatlantyków, parowiec ten w znacznej mierze uzupełniał swe zasoby finansowe, przewożąc pocztę właśnie.

Tamten przez jakąś chwilę – wielki, o czerwonej gębie – zdał mi się urojeniem nie z tego świata. Kapitan odniósł, zdaje się, wrażenie bliskie memu, bo wyciągnąwszy dłoń w łagodnym geście, rzekł teraz jedno tylko słowo:

– Pokój.

– Zechcecie się dowiedzieć, co mnie jest wiadome! – ostrzegł łobuz, zerkając na zgromadzonych pasażerów tak, jakby sobie wśród nas chciał znaleźć ofiarę.

Na to cofnęli się wszyscy, z wyjątkiem mojego towarzysza. Stwierdzenie kapitana przejęło go w nikłym stopniu, niemądry zaś steward wyraźnie dał się nabrać.

– No, słucham? – spytał. – Cóż takiego?

Gdy się ów człek pośliznął na mokrych deskach, obaj natarli znowu i tym razem już go okiełznali. Po chwili szamotaniny – przy wtórze kilku pasażerów – zdołali wypchnąć go za burtę.

Kapitan się wychylił, by spojrzeć za jegomościem, któremu zwiało czapkę z łysej głowy. I ja, podbiegłszy do relingu, długo mu się przyglądałem, mrużąc oczy w słońcu, bo go pożałowałem, taki był wstrząśnięty. Kapitan, pewien widocznie, iż tamtego wykrył ktoś z załogi, uścisnął dłoń stewarda serdeczniej niż kiedykolwiek dotąd.

Tego dnia, już pod wieczór, kiedyśmy wreszcie wyruszyli w morze, ów steward mnie odszukał, by spytać ostrym tonem:

– Skądżeś to pan, do diaska, o jego pobycie tutaj się dowiedział?

Milczałem.

– Jakim, do czorta, cudem da się wykryć takiego, ledwie stanąwszy na pokładzie? Skąd, chciałbym wiedzieć, wzięła się tu pańska racjo… magi… nacja?!

Ów małostkowy dureń wziął odwet, przeznaczając nam przy stole miejsca wręcz najgorsze. Ja zaś już aż do końca trzytygodniowej wędrówki na jego widok znacząco się uśmiechałem.

KSIĘGA TRZECIA

BALTIMORE 1851

11

Racjomaginacja. RZECZOWNIK. Akt rozmyślnego, celowego rozumowania za pośrednictwem imaginacji oraz ducha; głęboko osobista obserwacja i przewidywanie złożoności ludzkiego działania, a zwłaszcza częstej działania owego prostoty. Termin niezamienny z „rachowaniem” lub „logiką”.

* * *

Z początku nieustannie się pilnowałem, by nie popełnić jakiegoś błędu, który pokrzyżowałby ścieżki racjomaginacji Auguste Duponte’a (być może mego autorstwa powyższą – stworzoną przy obserwacji Duponte’a podczas naszej podróży – definicję pojęcia tego wykorzystać zechce Webster czy też inny wydawca w celu poprawienia własnej). Chciałem mu pomagać, nie przeszkadzając zarazem. Tymczasem najwidoczniej pierwszy swój błąd popełniłem, nim jeszcze zaczęliśmy działać.

Otóż po przybyciu do Baltimore, trzeciego dnia nad ranem siedziałem naprzeciw niego w mojej bibliotece. On zaś, usadowiony w najwygodniejszym z mych foteli, rozluźnił się jak chyba nigdy dotąd. Choć może „rozluźnienie” jest słowem nie całkiem stosownym, bo w rzeczy samej ciągle go coś pochłaniało, to jednak – zachowywał się niespiesznie i nad wyraz spokojnie.

Duponte zapoznał się ze wszystkimi, jakie zdołałem zgromadzić, artykułami na temat śmierci Poego. Dałem mu także inne stosowne do sprawy materiały – noty biograficzne z rozmaitych periodyków, ryciny, jak również swą osobistą korespondencję z pisarzem. Pisma te czytał niby gubernator stanu przy porannym posiłku, biegle opanowując każde słowo.