Dłoń dziewczyny chwyciłem z dwojakich pobudek. Po pierwsze – znowu uległszy jej nonszalanckiej urodzie, tak innej niż powab miejscowy, propagowany przez tutejsze czasopisma dla pań. Po drugie – być może coś już było jej wiadomo na temat zgonu mego faworyta. Prócz tego – bo była i trzecia ta przyczyna – wiedziałem, że w kręgach, skąd się wywodzi, dotknięcia damskiej dłoni nikt nawet by nie spostrzegł, tak że mnie to znacznie ośmieliło. Spojrzała na mnie jednak z takim ogniem, że ledwie w pół sekundy się wycofałem.
Niełatwo nazwać odczucie, jakie mnie w tej krótkiej chwili ogarnęło. Wrażenie, jakbym się mógł przenieść w cudze życie, gdzie dusza zapragnie; jakby nie istniało dla mnie cielesne ograniczenie… doznanie duszy takie, lekkość… podobna gwieździe, która na niebie mruga.
Ku memu zaskoczeniu, ledwiem ją zdążył puścić – złapała mnie rękoma znacznie silniej. A że się nie umiałem uwolnić z jej uścisku, długo zaglądaliśmy sobie wzajem w oczy.
– Sir! Proszę zabrać rękę! – wybuchnęła wzburzona jak dziewica.
Krzyk przyciągnął uwagę wszystkich zebranych w księgarni. Gdy w końcu mnie puściła, udałem, iż mnie zajmuje jakiś popularny tom w pobliżu. Gdy się zaś już przestano nam przyglądać, dziewczę zniknęło jak kamfora. Dogoniłem ją na ulicy, pod chroniącą od słońca parasolką w pasy.
– Moment! – zawołałem, podbiegając do niej. – Wiem, że intencje twe są czyste! Przecież mnie ocaliłaś, wtedy, w fortyfikacji! Życie ci zawdzięczam!
– Myślałam, że mi chcesz pomóc, sądząc, iż Baron mnie do czegoś zmusza. Było to… – przygryzła wargę w zamyśleniu -…dość niezwykłe.
– Zapewniam, rzecz zbyt jest poważna, by w tak tani sposób miało się nią sycić gryzipiórków z gazet. Na nic dobrego się to nie zda. Geniusz Poego zasługuje na znacznie więcej. Zapobiec musisz przedsięwzięciu – i to zaraz!
– Chciałbyś więc pozbyć się nas tak po prostu?! Znam pewne utwory twego przyjaciela i mi się wydaje, jakby na ogół zwykłe rzeczy ujmował tak, by były trudne do pojęcia, jak gdyby powszedniości nadawał formę tajemnicy, by brzmiały jak jakaś wyrocznia… – Bonjour zwolniła kroku, ażeby na mnie spojrzeć; i ja przyhamowałem. – Czy ty się, monsieur Clark, w kimś kochasz?
Coś mnie tu oderwało od rozmowy z Bonjour; oto trotuarem przechadzała się przystojna dość kobieta po czterdziestce. Chwilę ją śledziłem wzrokiem.
– Czyś jest pan zakochany? – subtelnie powtórzyła Bonjour, podążając za mym spojrzeniem.
– Dama tamta… Znajoma… Z Neilsonem Poe ją widziałem… Kuzynem Edgara, wiesz, pani… Niezwykle przypomina… – niechcący to wybełkotałem.
– Kogo? – spytała Bonjour tonem znacznie lżejszym, obligując mnie do odpowiedzi.
– Znaną mi z portretu Virginię Poe, zmarłą żonę Edgara – dziwne, lecz na jej widok jakbym się prawie zbliżył do poety.
Wkrótce niewiastę ową przesłonili inni ludzie – i do mnie dotarło, że towarzyszka również się oddaliła. Gdy się rozglądnąłem wokół, stwierdziłem, iż podchodzi do „imitacji” Virginii, i ogarnął mnie gniew, że jej to wszystko wyjawiłem.
– Droga pani! – krzyknęła Bonjour. – Droga pani! Odwróciwszy się, kobieta spojrzała jej w oczy. Ustawiłem się z boku, nie że mnie widziała może na policji, ale dla bezpieczeństwa.
– Jakże mi przykro – akcent Bonjour zabrzmiał nad wyraz prawdziwie, widać, że go nabyła, podsłuchując miejscowe piękności. – Ogromnie przypominasz mi pani pewną mą znajomą… Lecz nie, to jest omyłka… Może przez cudny jej kapelusz…
Tamta z uprzejmym uśmiechem już-już miała się obrócić w swoją stronę.
– Choć tak podobna do Virginii! – Bonjour rzekła jakby do siebie.
– Virginia?! – ciekawość kobiety zwyciężyła. Bonjour osiągnęła zamierzenie; na jej obliczu zaraz się odmalował uśmiech.
– Owszem, Virginia Poe – objaśniła z powagą.
– Ach, tak – odparła cicho tamta.
– Widziałam ją raz w życiu, lecz nie zapomnę i w Lete wodach skąpanej – Bonjour nie spuszczała z tonu. – Pani zaś równie piękną mi się jawisz!
Na ów komplement kobieta skromnie spuściła oczy.
– Jestem żoną Neilsona – oznajmiła. – Josephine. Nikt nie dorównałby powabem mojej siostrze, kiedy żyła…
– Jak to – siostrze?
– Sissy. Znaczy się, Virginii. Przyrodniej mojej siostrze. Co i w najgorszym osłabieniu śmiałością się odznaczała, jak i siłą charakteru. Gdy tylko widzę portret jej…! – przerwała, niezdolna domknąć myśli.
Więc oto Neilson poślubił siostrę już nieżyjącej żony Edgara. Wyraziwszy swe współczucie, Bonjour zaczęła wypytywać Josephine o Sissy. Ja się przysłuchiwałem, idąc krok za nimi.
– Pewnego wieczoru… Edgar i Sissy mieszkali wtedy spokojnie i szczęśliwie przy Coates Street w Filadelfii… Moja kochana siostra śpiewała, akompaniując sobie na fortepianie, gdy pękło jej naczynie krwionośne… W pół taktu osunęła się na podłogę… Wszyscy się obawiali, że gotowa odejść w każdej chwili. Zwłaszcza Edgar. W zimie, kiedy umarła, bieda dotknęła ich tak bardzo, że w nie dogrzanej kwaterze Sissy musiała leżeć owinięta płaszczem męża… z brązowo-czarno-żółtym kotem na łonie…
– A co się później działo z mężem?
– Edgar?… Długa szamotanina między nadzieją a rozpaczą doprowadziła go, jak sądzę, do obłędu. Oddanie kobiety było mu niezbędne do istnienia. Sam zresztą to powtarzał, że bez miłości czułej i prawdziwej roku nawet nie przeżyje. Podobno od śmierci Sissy wielekroć jeździł po kraju, aby sobie znaleźć nową żonę, lecz w moim przekonaniu nigdy się z jej stratą nie uporał. Parę tygodni przed swym zejściem jednak się zaręczył…
Po kilku jeszcze słowach Josephine z gracją się pożegnała i odeszła. Bonjour zaś spojrzała na mnie, chichocząc jak pensjonarka:
– Fatalna to decyzja, monsieur Clark, żeś jest tu przeciwko Baronowi. Jak pan pewnie widzisz, my się nie kryjemy w cieniu, trwoniąc czas na drobiazgi.
– Doprawdy, mademoiselle! Tu, w Baltimore i w Ameryce, nikt się nie musi wiązać z Baronem czy wdawać w jego knowania! Czemuż to pani odeń nie uciekniesz? Tutaj nie istnieją żadne zależności!
Szeroko otwarła oczy.
– A niewolnictwo? – spytała. Cóż za inteligencja!
– Owszem! – odparłem szybko. – Lecz wolnej Francuzki ono nie dotyczy! Jeśli chodzi o Barona, nie masz pani przecież żadnych zobowiązań!
– Nie mam? Wobec męża mego? – zapytała. – Oj, warto będzie mi to zapamiętać.
– Baron jest więc małżonkiem pani?
– Naturalnie, i o zmianach w tym względzie nie ma mowy. Na pana miejscu, monsieur Clark, z pewnością nie wchodziłabym nam w drogę.
Gdzie tylko się człowiek ruszy, po świecie podróżując, niechybnie tam napotka pewien gatunek adwokata, tak jak i przyrodnik wszędzie swe trawy znajdzie oraz chwasty. Typ pierwszy, który mam na myśli, postrzega zawiłości prawa jako niewzruszone bóstwa. Lecz się spotyka też i inny, drapieżny, rzec by trzeba: mięsożerny, i dlań to nade wszystko liczy się ofiara, wszelkie zasady zaś jawią mu się jako przeszkody w drodze ku powodzeniu.
Baron Claude Dupin był mianowicie z owej drugiej kategorii okazem tak idealnym, że szkielet jego by można wystawić w Gabinecie Anatomii Porównawczej w Tuileries. Reguły prawne pożytkował jako broń w swej walce, niczym sztylety i pistolet, a nie jako świętość, która na najwyższy szacunek zasługuje. Gdy mu zależało na czasie – czyli na korzyści własnej – kończył dane spotkanie lub jakiś proces, zwyczajnie się wymykając oknem poczekalni. Jeśli zaś metody tak złowieszcze się mu nie sprawdzały, wówczas… miał w zwyczaju stosować i noże, i pistolety, i tak sobie z pomocą łotrów swoich, popleczników, zapewniał informacje mu konieczne, jak i wszelkie zeznania. Owszem więc, był prawnikiem, dopiero jednak w drugiej kolejności, przecież przede wszystkim, z powołania, działał on w charakterze impresaria. Na mocy prawa występując, prawem tym zarazem kupczył.