C: – Tak… Tak, lecz… Zamierzasz, sir, palić to cygaro na pokojach? W mojej obecności?!
D: – Nie inaczej. Chyba że zapałek bym nie znalazł.
C: – Dam znać panu Clarkowi o twym zachowaniu! I on…
D: – A! Widać jednak są, madame.
Zostawiłem wiadomość o swoim przyjeździe Peterowi, poniekąd też ze względu na dość okropną relację pani Blum z rzeczonej wizyty, i parokrotnie w biegu się minąwszy, wreszcie zdołaliśmy się umówić na spotkanie u niego. Nad wyraz był wobec mnie serdeczny. Kiedyśmy usiedli, rozglądnął się wokół i oznajmił z wyrzutem:
– Może to nie najlepsze miejsce na takie rozmowy… No, ale sądzę, Quentin, że czas nam mówić otwarcie – westchnął. – Wpierw chciałbym ci uzmysłowić, że ciepło mych uczuć wobec ciebie wynika z wiary, iż ci niosę wsparcie i czynię, co ojciec twój by sobie życzył.
– Co za tupet!
– Słucham?! – aż go zatkało ze zdziwienia.
Wtedy sobie uświadomiłem, jak to uległem zarażeniu osobliwą frazą Duponte’a.
– Znaczy – dodałem prędko – iż cię rozumiem doskonale, Peter!
– Taką też mam nadzieję. No, boś ty przecież wyjechał, a wtedy świat się jawi w innej cokolwiek perspektywie. Otóż…
Ciekawy przysunąłem się doń.
– Niezbyt mi to wygodnie ci oznajmić…
– Proszę?
– Jednak… Wstępnie się już umawiam z jednym takim gościem z Waszyngtonu… Aby… Cóż… Hm… Cię zastąpił – wydusił nareszcie. – Godny jest to adwokat i ciebie mi przypomina… Quentin, zrozum mnie, proszę, sam nie podołam tej pracy.
Siedziałem w ciszy i zdumieniu – spowodowanym nie angażowaniem przez Petera nowego wspólnika, lecz tym, iż, wziąwszy pod uwagę moje tęsknoty, by się z tego miejsca wyrwać, uczułem jednak tknienie żalu.
– I to wybornie, Peter – odrzekłem mu po chwili.
– Kancelaria nasza podupada… Rodzą się pewne problemy natury finansowej i… wiesz, że trzeba nam zaciskać pasa. Utknęliśmy w martwym punkcie i wszystko się posypie, jeśli się tutaj w porę jak trzeba nie zadziała. Wszak chodzi mi o firmę, którą twój ojciec stworzył dla nas.
– Z pewnością dasz sobie radę – odparłem lekko drżącym głosem, co jeszcze go tylko pobudziło.
– Rzecz, Quentin, jednak w tym, że w każdej chwili możesz wrócić! Zaraz, w sekundzie jednej, gdybyś tylko zechciał! Cieszy nas wszystkich tu, iż powróciłeś. A w szczególności Hattie… warto, abyś czym prędzej chciał się tą kwestią zająć. Ciotka pobudowała wokół niby fortecę jakąś, tak by ci uniemożliwić ewentualne spotkanie.
– Wiem, wiem, chce dla niej jak najlepiej. Skoro zaś ten temat poruszyłeś, to… Ciotka, jak pewnie ci wiadomo, już mnie odwiedziła… Ufam, iż mi wybaczy, nie będzie żywić urazy.
Spojrzenie Petera wyrażało zwątpienie.
Wiedziałem, że ponieważ bez reszty pochłania mnie wiadome przedsięwzięcie, wszelkie – także i pomyślnie zakończone – próby pojednania z rodziną Hattie tylko by pogorszyły moją sytuację, jeślibym nie potrafił skupić się na rozmaitych kwestiach dotyczących przyszłości. Z naprawą owych stosunków zatem trzeba mi się było jeszcze wstrzymać. Rozmowę zaś z Peterem odroczyłem, przyrzekając mu więcej wyjawić w późniejszym terminie.
Tymczasem nawiedzałem czytelnię, gdzie ów znany mi już dżentelmen, tajemniczy wielbiciel Poego, również się pojawiał regularnie, czytając najświeższe dzienniki i raz po raz wyrzekając na niekompetencję autorów, którzy o genialnym poecie pisywali.
Pewnego ranka zdarzyło mi się przysiąść na kamiennych schodach w oczekiwaniu na otwarcie drzwi czytelni. Kiedy się już znalazłem wewnątrz, zająłem miejsce naprzeciw tego, gdzie zwykł siadywać ów jegomość, abym mu się mógł lepiej przypatrzyć. Zjawiwszy się tam jednak, nieświadomy mych przesłanek, wybrał inny stół niż zwykle. Ja zaś trzymałem się z daleka, by przypadkiem nie uznał, iż go próbuję śledzić. Na drugi dzień z początku chwilę się kręciłem w pobliżu stanowiska bibliotekarza, aby się zorientować, gdzie tamten siądzie tym razem. Wreszcie udało mi się tak uplasować, że najdrobniejszy ruch jego widziałem jak na dłoni.
Radosne podniecenie, jakie wykazywał przy lekturze artykułów o śmierci Poego, było w najwyższym stopniu drażniące.
– O, proszę, widziała pani? – zwrócił się do kobiety przy sąsiednim stoliku, podtykając jej gazetę. – Teraz znów kombinują, gdzie się podziały pieniądze zarobione przezeń na wykładach w Richmond. Gdzież niby się znajdują, skoro jemu były przeznaczone? Oto jest pytanie. Przebiegłe te redaktory tak, że szkoda gadać! – tu zaśmiał się, jakby owo stwierdzenie było wybornym żartem.
Przebiegli więc, powiada!
– I z czegóż się tak śmiać, szanowny panie? – zaryzykowałem. – Czyż jego zdaniem nie mamy tu do czynienia ze sprawą wielkiej powagi, która też zasługuje na wyższy szacunek?
– Istotnie, sprawa nader jest poważna – odrzekł, niesforne brwi unosząc niby na komendę. – Poważna wręcz nienazwanie, toteż się mamy prawo domagać jak najkompletniejszych o nim informacji.
– A czy nie warto by traktować z rezerwą doniesienia prasy na ten temat, jak pan sądzisz? Czyżbyś uważał, że wszystko, co tam wypisują, to jakaś objawiona prawda?
Tu mocno się zadumał nad swą łatwowiernością.
– A po cóż, w takim razie, trwonić by mieli swój tusz cenny? Ja w przeciwieństwie do Hebrajczyków nowym testamentom nie dawałbym wiary, żeby się uganiać za fałszywymi prorokami wszelkiej maści!
Wzburzony wyszedłem z czytelni i tego dnia już tam nie powróciłem. Zdawało mi się, iż szkodnik ów prędko straci zapał, i gdy się czasami nie pojawiał, prawdziwą ulgę odczuwałem. Niestety, na drugi dzień następowało niby jego odrodzenie i wtedy, pod wpływem jakiegoś skojarzenia, wstawał i na głos cały zaczynał recytację. Któregoś popołudnia, kiedy się nagle na okoliczność pogrzebu odezwał dzwon kościelny, gość skoczył jak oparzony z takimi oto słowy:
Ach te dzwony, dzwony, dzwony,
Jak nam dźwięk ich rozstrojony
Śpiewa hymn rozpaczy!*
Zazwyczaj otaczał się gazetami, a od lektury odrywał tylko, by wydmuchać nos w chusteczkę; własną czy od nieszczęśnika obok pożyczoną. Ja zaś zdążyłem się zaznajomić z masą obcych osób po to jedynie, aby z tym wyniosłym, rozkichanym osobnikiem nie mieć nic wspólnego.
– Cóż go tak intrygują teksty o poecie? – z pretensją spytałem poczciwego bibliotekarza, przestrzeń wokół jego biurka przemierzając.
– Kogo, proszę pana? Porozumiewawczo doń mrugnąłem.
– No, jakże? Jegomościa, który niemal co dzień tu się pojawia…
– Aha, bo mnie się zdawało, iż chodzi, sir, o człowieka, który mi dał swego czasu te artykuły o Edgarze Poe, te, które dostarczyć kazałem panu.
Przystanąłem, sądząc, iż ma na myśli pakiet wycinków, które mi przysłał tuż przed wyjazdem do Paryża – wśród nich pierwszą dla mnie wzmiankę o pierwowzorze Dupina.
– Uznałem naturalnie, iż pan je sam zgromadziłeś.
– Nie, nie.
– Kto więc ci je przekazał?
– Minęły od tej pory bodaj ze dwa lata – rzekł, wytężając pamięć. – W której szufladzie mózgu rzecz się schować mogła? – dodał ze śmiechem.
– Niechże pan sobie przypomni, bardzo proszę. Ciekawi mnie to ogromnie.
Bibliotekarz obiecał powiedzieć, gdy tylko odświeży to wspomnienie.
W moim przekonaniu człek ten tajemniczy był oddany Poemu, zanim jeszcze powstał wokół niego cały wulgarny zgiełk, jaki spowodował swą manipulacją Baron Dupin. Przed istotami pokroju entuzjasty, który się już w czytelni zadomowił na wieczność.
Duponte poradził mi nie zwracać nań uwagi. Sądząc po rzeczonym spotkaniu Bonjour w księgarni, Dupin nakazał wspólnikom śledzić mnie tutaj jak w Paryżu – celem określenia, czym też się zajmujemy. Tak że zostałem pouczony udawać, jakby tamten nie istniał.