– Pięknie, to wkrótce znów się czegoś dowiemy – stwierdził pewnego ranka właściciel skudlonej czupryny, a mój „ulubieniec”.
Choć się starałem zmilczeć całą mocą, to jednak odpowiedziałem na to:
– Skąd podejrzenie, sir, że „wkrótce”?
Zmrużył oczy, jakby mnie w czytelni ujrzał po raz pierwszy.
– A stąd, kolego, stąd, o, proszę – odrzekł, wskazując, co wyczytał. – Jak tutaj podają, w najlepszych sferach Baltimore krąży pogłoska, iż „przybył do nas prawdziwy Dupin”, aby się zająć sprawą śmierci pisarza; widzisz pan wyraźnie?
Zerknąłem do gazety, w rzeczy samej.
– Naczelny wie o tym z pierwszej ręki. C. Auguste Dupin… – tu postanowił nos wyczyścić. – Dupin, geniuszem obdarzony, wystąpił w utworach Poego, wie pan chyba? Ma zdolność rozwiązywania najtrudniejszych łamigłówek. On to więc niechybnie, brylant czystej wody.
Głównie aby dać wyraz irytacji, chciałem to wszystko zaraz zgłosić Duponte’owi, lecz w zwykłym dlań zakątku mojej biblioteki tego wieczoru go nie odnalazłem. Widocznie się już uporał ze swą pracą, bo na stole i biurku jak zawsze leżały bezładnie różne periodyki.
– Monsieur Duponte? – głos mój poniosły echem długie korytarze i klatki schodowe „Glen Elizy”.
Wypytałem domowych, od rana go jednak nikt nie widział. Zdjęty złowieszczym lękiem, zacząłem krzyczeć tak głośno, że pewnie mnie słyszeli sąsiedzi dookoła. Może zmęczony lekturą gdzieś się wybrał i nie oddalił jeszcze zbytnio…
Lecz żadnego śladu nie zdołałem znaleźć ani na posesji, ani w dolinie poniżej. Prędko więc wyszedłem na ulicę i wynająłem fiakra.
– Szukam, woźnico, przyjaciela… Ruszaj, co koń wyskoczy!
Wziąwszy pod uwagę, że Duponte od naszego przyjazdu nigdzie nie wychodził, wysnułem przypuszczenie, iż mu się nawinęła do badań jakaś rzecz wielkiej wagi.
Minąwszy aleje wokół pomnika Waszyngtona, przejechaliśmy Lexington Market i zatłoczonym nabrzeżem, niby przez żaglowce czujnie pilnowanym. Gdy znaleźliśmy się na odcinku drogi przy szpitalu Washington College, przyjazny fiakier parokroć mnie próbował zagadywać.
– A wie pan szanowny – wrzasnął przez ramię – że tutaj zmarł Edgar Poe?
– Stać zaraz! – wykrzyknąłem.
I tak też uczynił, rad, że się doń wreszcie odzywam.
– Co też pan wspomniałeś o tym miejscu? – zapytałem, podchodząc do kozła.
– A, tylko tak widoki różne panu pokazywałem. Boś przecież nie z tych stron, mam rację? Raz-dwa do jakiegoś przedniego zakładu kulinarnego mogę powieźć, gdy, zamiast się kręcić w koło, tego sobie tylko, sir, zażyczysz.
– Skąd wiesz pan o nim? W dzienniku przeczytałeś?
– Człek jeden, którego wiozłem, mi o tym opowiadał.
– Cóż takiego?
– Że Poe był największym poetą Ameryki, no a podobno mu się podle zmarło w brudnej spelunie, na podłodze. Pasażer tak mi oznajmił, iż wie to z gazety. Towarzyski gościu… znaczy się, on, nie pisarz.
Dorożkarz nie mógł sobie przypomnieć, jak tamten wyglądał, choć najwidoczniej, w porównaniu ze mną, wydał mu się znacznie sympatyczniejszym towarzyszem.
– Jegomość wiózł się ze mną ledwie trzy dni temu. I, wiesz pan, okropnie kichał.
– Słucham?
– I nawet chustkę pożyczył, żeby wydmuchać jakieś szkaradzieństwo.
Patrząc, jak się popołudnie wolno w zmierzch przemienia, stwierdziłem, iż gdy zajdzie słońce, nijak już Duponte’a nie spostrzegę. Baltimore należało bowiem do miejscowości oświetlonych tak fatalnie, że powrót do domu wieczorową porą był trudny i dla miejscowych. Uznałem wobec tego, iż czas się kierować do domu i tam go oczekiwać.
Ulicę wypełniło stado świń. Mimo usilnych, zgłaszanych władzom, próśb obywateli o zaopatrzenie miasta w wozy do usuwania śmieci i odpadków – sprzątanie ulic pozostało domeną owych żarłocznych stworzeń, które o tej godzinie radośnie pochłaniały wszelki znaleziony pokarm.
Nakazawszy woźnicy, by mnie odwiózł z powrotem, w przelocie dojrzałem przez okno dorożki Duponte’a. Natychmiast też zapłaciłem za kurs i pognałem w jego stronę, jakby mi się miał zaraz rozpłynąć, rozwiać w powietrzu.
– Monsieur, dokąd zmierzasz?
– Chłonę tutejszą aurę – odparł, jakby to było oczywiste.
– No, ale nie pojmuję, jakże wychodzić z „Glen Elizy” w pojedynkę… Ja przecież bym najlepiej po mieście pana oprowadził – to rzekłszy, zacząłem mu opisywać pobliską nową gazownię, lecz mnie prędko uciszył gestem dłoni.
– Jak chodzi o pewne fakty – oświadczył – to chętnie się zaznajomię z pańską wiedzą. Proszę jednak pamiętać, iż pan zna Baltimore od urodzenia. Poe zaś tu mieszkał tymczasowo, i to przed laty… bodaj piętnastoma. Przed śmiercią bywał tutaj w charakterze gościa, tak więc i miasto, i mieszkańców widział w odmiennej zgoła perspektywie. Wstąpiłem do paru sklepów, które wydają się ważne w naszej sprawie, jak również obejrzałem liczne targi, po znakach i zachowaniu miejscowych tylko się orientując, jak to obcy przybysz.
Z pewnością miał Duponte swe racje. Podczas godzinnej przechadzki daleko w kierunku wschodnim opowiedziałem, czegom się dowiedział w czytelni, a także od owego rozmownego fiakra.
– Monsieur – spytałem go – czy nie powinniśmy się jakoś do tego ustosunkować? Baron Dupin ogłasza, iż gotów jest płacić każdemu, kto tylko mu poda informacje o śmierci Poego. Musimy przeciwdziałać, nim będzie za późno…
Duponte nie zdążył mi udzielić na to odpowiedzi, kiedy uwagę naszą zwrócił osobnik, który wyłonił się właśnie z cienia. Przymrużyłem oczy… Lampa oświetlała postać jego tak słabo, że może byłoby lepiej, gdybyśmy go ujrzeli w naturalnym blasku.
– Monsieur, monsieur – szepnąłem – trudno pewnie w to wierzyć, lecz jest to nie kto inny, jak dziwak ów z czytelni, który tam urzęduje co dzień! Przed nami, niech pan spojrzy!
Duponte podążył za mym wzrokiem.
– Stamtąd go znam, to pewne!
I wtedy też spostrzegłem mroczne wejrzenie Bonjour. Która podążała jego tropem, dłonie w zwojach szala kryjąc. Zaraz przypomniały mi się złowieszcze opowieści Duponte’a na jej temat, taką odczułem radość, iż ją widzę – i zarazem obawę o wiadomego człowieka.
Wielbiciel Poego pokazał się nagle i zmierzał w naszą stronę.
– Dupin, witam pana – rzekł Duponte, z ukłonem dotykając ronda kapelusza.
Tamten zaś w odpowiedzi głośno wydmuchał nos, którego bulwiasty koniec oderwał się i wpadł w chusteczkę. Następnie… odkleiwszy sztuczne brwi, Baron Dupin odezwał się ze zwykłym sobie czarującym francusko-angielskim akcentem.
– Baron – poprawił mego towarzysza. – Baron Dupin, jeśli łaska, monsieur Duponte.
– Baron? Ach, tak, rzeczywiście. Choć może w Ameryce brzmi to nieco oficjalnie – odparł Duponte.
– A gdzież tam – Baron uśmiechnął się olśniewająco. – Wszak arystokrata zawsze mile jest widziany.
Bonjour podeszła doń w kręgu światła, po czym, gdy jej coś przekazał, zniknęła nam z widoku.
Wstrząs, jakiego doznałem, odkrywając prawdziwą tożsamość entuzjasty Poego, przesłoniła zrazu myśl kolejna:
– Więc panowie się znacie? – spytałem Duponte’a.
– Wiele lat temu, w Paryżu, monsieur Clark, poznaliśmy się – rzekł Baron z oryginalnym uśmieszkiem i zdjął kapelusz z doczepioną peruką – w okolicznościach znacznie mniej sprzyjających. Ufam, iż podróż panów równie się udała, jak i nasza. Nikt wam, mam też nadzieję, na pokładzie „Humboldta” nie przeszkadzał…?