Wejścia, gdzie się wyłonili Baron z Bonjour, na klucz nie zamknięto. Dalej wstępowało się w mroczny korytarz, na ukos ku drugim drzwiom prowadzący. Otwarł je z drugiej strony mocarny jegomość, przypuszczalnie strażak.
Z wysokiej klatki schodowej – za nim – dobiegały radosne krzyki. A może wrzaski przestrachu, trudno dociec.
Odźwierny potężnej postury zdawał się niby forteca nie do pokonania, przy tym raz po raz groźnie na nas spoglądał. Uznałem, że najsłuszniej będzie zachować całkowity spokój. Dopiero gdy dał znak ręką, zbliżyliśmy się doń obaj.
– Hasło! – zażądał.
Lękliwie zerknąłem na Duponte’a, który przyglądał się podłodze.
– Hasło, inaczej na górę nie wyjdziecie – powtórzył tamten półgłosem, co brzmieć miało strasznie, no i tak zabrzmiało.
Duponte zaś w jakimś transie przeczesywał wzrokiem całą przestrzeń wokół aż do schodów, a też i do samego odźwiernego. Doprawdy, żeby się nie skupić w takiej chwili! Z gardła giganta tymczasem dobywało się warczenie, jak gdyby, niczym ogar, chciał się rzucić na nas, jednym zaledwie drgnieniem podniecony.
Odźwierny gwałtownym ruchem chwycił mnie w nadgarstku.
– Ostatni raz się o hasło pytam, przyjemniaczki, ze mną nie ma żartów! – Jakbym się teraz ruszył, pewno by mi kości pogruchotał.
– Puść pan młodzieńca, bardzo proszę – cicho odezwał się doń Duponte – a zaraz hasło owo podam.
Drab ze znudzeniem mrugnął powiekami, uwolnił mnie z uścisku i rzekł, niby pierwszy raz w swym życiu, w naszym zaś najwyraźniej już po raz ostatni:
– Hasło.
Niepewnie wraz ze mną spojrzał na Duponte’a, który się przed nim prostując, odparł krótko:
– Różańcówka.
13
Pomimo nawet niewzruszonej mej wiary w analityczne zdolności Duponte’a, wiedzy na temat dech zapierających jego osiągnięć, czerpanej z prasy, od commissionnaires i paryskich policjantów, wspomnień tego, co widziałem w ogrodach Paryża i na pokładzie parowca, świadomości, iż sam Poe poprzez swe opowieści określił go geniuszem poza wszelką konkurencją – wziąwszy to wszystko pod uwagę, nie byłem zdolny pojąć, co się zdarzyło w owym wilgotnym korytarzu. Odźwierny, spojrzawszy koso, usunął się z progu i gestem oznajmił, iż możemy wejść.
Znak, który otwarł nam drogę, niby w magicznej dla dzieci powiastce, to jest słowo „różańcówka”, zdarzało mi się czasem słyszeć na ulicy, pospólstwo tak bowiem zwało tu czerwone wino. Cóż takiego skrywały podłogi, mury, schody, jak również zachowanie i ubiór odźwiernego, że Duponte wykrył kod ów tajny, hasło, które się przecież mogło zmieniać z każdą godziną, będące przepustką do tej ustronnej a pilnie strzeżonej meliny?
– Jakżeś pan – przystanąłem w pół drogi na trzeszczących schodach – jakżeś, monsieur, rzeczone hasło…
– Na bok! Na bok! – biegiem się przy nas przecisnął jakiś nieznajomy.
Duponte przyspieszył kroku. Donośne krzyki z góry stały się teraz wyraźniejsze.
Na piętrze mieścił się niewielki pokój, wypełniony dymem i zgiełkiem. Przy stołach do gry zasiadali strażacy i zamroczeni hultaje, domagając się napitku od szynkarek w cienkich sukniach, które ledwie przysłaniały mlecznobiałe gorsy. Drab jeden się rozwalił na skorupach ostryg, tymczasem któryś z kamratów kopaniem przesuwał go w lewo, by zapewnić sobie lepsze miejsce przy stole bilardowym.
Duponte wyszukał pokrzywiony stolik w samym środku, gdzieśmy się mogli rzucać w oczy, i zaraz tam przeszliśmy, ściągając spojrzenia pełne ekscytacji. Towarzysz mój siadł i skinął na kelnerkę, jakbyśmy szacowną cafe jaką nawiedzili.
– Monsieur – szepnąłem doń, zajmując miejsce – musisz mi wyjawić, jak wpadłeś na to hasło?
– O, to nadzwyczaj proste: wcalem hasła nie podał.
– Przecież to jak „sezamie, otwórz się” zabrzmiało! Gdybyśmy dwa stulecia temu żyli, na stosie by cię spalono jak czarownicę. Oświeć mnie co do tego, proszę, bo dłużej już w niewiedzy nie wytrzymam!
Duponte przetarł oko, jakby się dopiero co zbudził.
– Monsieur Clark – odpowiedział – po cośmy tu przyszli?
Nie miałem nic przeciwko odgrywaniu ucznia, skoro mu to tylko pomóc jakoś mogło:
– Sprawdzić, czy tu dziś był Baron Dupin, a jeśli tak, to czego, zanim się nań natknęliśmy, poszukiwał?
– Słusznie, jak najsłuszniej. Zatem, gdybyś posiadał sekret czy prywatne powiązania, to zależałoby ci na rozmowie z gościem, co, jak zapewne wszyscy tu opoje, podał hasło właściwe – tu ściszył nieco głos, zwracając uwagę paru łotrów – czy też raczej z osobą, która nie wiedzieć skąd się tutaj wzięła i śmiało wypowiada hasło w zupełności niestosowne?
Przyznałem po krótkim namyśle:
– Sądzę, iżbym wybrał wariant drugi. Chcesz pan powiedzieć, żeś to słowo zmyślił i właśnie przez jego niepoprawność nas tu wpuszczono bez większych ceregieli?
– Nie inaczej. Bez różnicy, czy to „różańcówka”, czy też inne słowo, byleśmy tylko wykazali dostateczną ciekawość. Wiedzieli, że nie należąc do kompanii, wejścia się domagamy z całą siłą. I dalej: jeśli się doszukali w naszym zamiarze agresji czy nawet przemocy, to woleli nas wpuścić tutaj, gdzie aż się roi od ich mocarnych sprzymierzeńców i pewnie wszelakiego typu broń ukrywają, niźli trzymać piętro niżej, gdzie w ich mniemaniu na ulicy przyczaili się nasi przyjaciele. Zgodzisz się ze mną, monsieur, prawda? Wiadomo, iż nie przywiodła nas tu chęć konfrontacji z nimi. Nie zatrzymamy się tu długo, co zaś knuje Baron, dowiemy się w momencie.
– A jak planuje pan zapoznać się z właścicielem?
– Sam się do nas zbliży, jeśli mnie nie zwodzi intuicja – odparł Duponte.
Po paru minutach stanął przed nami jegomość z siwą brodą. Z drugiej strony zaś przywlókł się ów odźwierny, tak że nas obaj jakby otoczyli. Podnieśliśmy się z krzeseł. Pierwszy tonem ostrzejszym, niżby to sugerował jego wygląd, przedstawił się jako przewodniczący wigów Okręgu Czwartego i spytał, co nas sprowadza.
– To tylko, by wspomóc pana – Duponte się ukłonił. – W godzinie minionej, o ile się nie mylę, przybył tu jeden dżentelmen, proponując strażnikowi gotówkę w zamian za pewne informacje.
Właściciel zwrócił się do odźwiernego:
– Prawda? Mów zaraz, Tindley!
– Pokaźnym mi, panie George, plikiem wymachiwał – olbrzym ze zmieszaniem kiwnął głową. – Lecz odprawiłem durnia, sir, zapewniam.
– Czego się chciał wywiedzieć? – spytał Duponte. Mimo iż nie miał władzy żadnej w tym lokalu – odźwierny, przez roztargnienie chyba, takiej mu oto udzielił odpowiedzi:
– Z przejęciem dopytywał, czyśmy się mieszali do elekcji w październiku przed dwu laty, z wyborcami się w intrygi wdając, i tak dalej. Więc mu oznajmiłem, że tu prywatny klub wigów i hasło podać ma albo się zwijać.
– A pieniądz wziąłeś? – rzekł szef surowym tonem.
– W życiu! Ja się, panie George, nie dam przekabacić! Tamten, rozdrażniony, że swe nazwisko słyszy, nas postanowił teraz zbadać:
– A wam co do tego? Przysłali was tu demokraci? Duponte’a wyraźnie ucieszyło, co mu wyjawiono w krótkim czasie – jaki to rodzaj klubu, czego żądał Baron i wreszcie: jak się zowie przywódca. Oblicze mego towarzysza pojaśniało pod wpływem nowej idei.
– Żyję w odległych stronach, więc demokraty od wiga odróżnić nie potrafię. Przybyliśmy zaś tu z przyjacielską przestrogą – oznajmił uspokajająco. – Dżentelmena owego, który się przed nami tutaj stawił, odpowiedź odźwiernego żadną miarą nie zadowoli. Bez trudu mogę pomóc wykryć tego szubrawca. Chce się on z panem kłócić o moralne zasady jego klubu.