Выбрать главу

– Ach, tak – odparł właściciel, rozważywszy propozycję. – Wielkie dzięki za troskę, a teraz najlepiej wam się będzie wynieść, nim jeszcze tu wybuchnie jakiś świeży konflikt.

– Do usług, panie George – rzekł, kłaniając się, Duponte.

14

Na drugi dzień usiłowałem wydobyć od mego towarzysza odpowiedź na pytanie, czemu bez żadnych oporów przystał na żądanie Barona, aby się powstrzymać od rozmów ze świadkami zdarzeń. Czekało nas przecież gromadzenie najrozmaitszych informacji, na żadne zatem utrudnienia tego typu pozwolić sobie nie mogliśmy. Trawiła mnie ciekawość, co Duponte planuje, by się jednak sprzeciwić Baronowi.

– Zamierzasz go pan oszukać, słusznie myślę? I oczywiście chcesz się rozmówić z osobami, które na temat ostatniej wizyty Poego posiadają jakąś wiedzę?

– Złożonej obietnicy pozostanę wierny i świadków jego nie będę wypytywał.

– Czemu? Wszak Baron na to nie zasługuje, nic przecież nie uczynił, przez co by mógł sobie uzurpować prawo wyłączności na czyjeś świadectwa. Jakże zgłębimy ową tajemnicę, skoro nie będzie nam dane rozmówić się z ludźmi, którzy na własne oczy go widzieli?

– Na nic się nam nie zdadzą.

– Lecz czy ich wspomnienia sprzed dwu lat nie są nadal świeże?

– Wspomnienia ich, monsieur, są zapewne dosyć mgliste, a na dodatek jeszcze zmącone bajkami Dupina. Pismaków tutejszych i plotkarzy Baron zatruwa swą sofistyką i przebiegłością.

Wszyscy świadkowie zatem, gdyby nam się ich udało zlokalizować, byliby już naznaczeni jego kłamstwem.

– I sądzisz, że kłamaliby?

– Bynajmniej nie celowo. Prawdziwe ich wspomnienia owych okoliczności, jak również historie z nich klecone na zawsze już ulegną zniekształceniu wedle wizji Barona. Stali się świadkami jego w tym jedynie sensie, iż się mu, opłaceni, pozwolili zwerbować do udziału w sprawie. Nie zdołalibyśmy uzyskać wobec tego więcej, jak tylko fakty najprzyziemniejsze, o których, podejrzewam, i tak się dowiemy zwykłym trybem.

Zapewne zdaje wam się, że Duponte był osobnikiem oficjalnym – i się w tej kwestii nie mylicie, acz tylko poniekąd. Nie dbał o trywialne uprzejmostki ani obyczaje. Cygara palił w domu, niepomny na otoczenie. Gdy się mu nie miało nic do powiedzenia, wtedy to człowieka zawsze ignorował, w poczuciu zaś, iż to starczy, odpowiadał pojedynczym ledwie słowem. Można by go określić przyjacielem bezpośrednim, jako że ofiarował swoje towarzystwo bez zwykłych przyjaźni, różnych rytuałów czy wymagań. Zawsze też jednak kłaniał się i siadał w nienagannej pozie (choć stojąc, nieco się garbił). Przy pracy taką zaś powagę i surowość zachowywał, że kiedy go coś pochłaniało, ogromną niezręcznością było mu przeszkadzać. Gdy zajmował się rzeczą najdrobniejszą, mieszaniem owsianki na przykład, czynił to w takim skupieniu, że choćby wokół wybuchł pożar, zdawało się niemożliwe go rozproszyć.

Acz wielce osobliwe miał nawyki. Raz się wspólnie przechadzając, napotkaliśmy dystyngowanego dżentelmena w związanym wymyślnie fularze – który wykrzykiwał na głos, że Duponte to okaz najdziwniejszy, jaki mu się trafiło widzieć w życiu. Duponte wtedy, niezrażony, zaprosił owego gościa, znanego w Baltimore malarza, aby usiadł z nami w pobliskiej restauracji do wspólnego stołu.

– Sir, mówże więc o sobie – poprosił ów artysta.

– Rad bym to uczynić, monsieur – odparł Duponte – lecz istnieje groźba, że potem chętnie wysłucham i pańskiej opowieści.

– Wyborne! – rzekł gość, nie zbity z tropu.

I wyraził ochotę portretować Duponte’a, jak ustalono potem, miało to się dziać w „Glen Elizie”. Przez wzgląd na nasze zajęcia wydało mi się to cokolwiek niedorzeczne, nie protestowałem jednak, bo Duponte odniósł się do pomysłu z wielką żarliwością.

Gdy mi miał coś do powiedzenia, zamiast zwyczajnie mnie odszukać w domu, nieraz wysyłał po mnie służbę z listem. W istocie „Glen Eliza” była budowlą przestronną, lecz mimo wszystko nie tak gigantyczną, by gnać posłańca przez jej korytarze! Kiedy się to zdarzyło po raz pierwszy, nie umiałem dociec, czym jest powodowane: opieszałością czy skupieniem.

Gdyśmy wychodzili w miasto, do lokali publicznych, Duponte nigdy nie pozwalał się obsługiwać niewolnikom, drobnej jakiejś kwoty im nie ofiarując. Obyczaj ten w Baltimore został przed laty wprowadzony przez gości z Europy, lecz prędko umarł śmiercią naturalną, bo że tu przybywali często i na długo, potrzeby takich odruchów po prostu się wyzbyli. Działanie Duponte’a jednak nie wynikało z wrażliwości – ani też, śmiem twierdzić, z jakichś reguł, mawiał bowiem, iż masa objętych niewolą nie ma świadomości swego położenia, a wielu z nich znacznie bardziej niż czarnoskórzy tutaj na Południu cierpi z tej przyczyny. Nie czynił tego zatem z sentymentu do nich, ponieważ, jak sam twierdził, służba nie nagrodzona nie opłaca się żadnej ze stron. Znakomita większość owych ludzi była mu wdzięczna niesłychanie, lecz zdarzało nam się trafiać na skłopotanych lub i wrogo czasami nastawionych.

W „Glen Elizie” tymczasem domowi, których nająłem po powrocie z Paryża, nastręczali nam rozmaitych trudności. Osobliwa praktyka słania wieści do biblioteki z salonu przysparzała im niewątpliwie roboty, acz swe niezadowolenie wyrażali nie z tego tylko względu. Wielu już na początku sprzeciwiło się Duponte’owi. Zwłaszcza pewna kolorowa, wolna Murzynka o imieniu Daphne, od czasu do czasu nie godziła się mu podawać. Spytana zaś przeze mnie o powód takiego zachowania, stwierdziła, iż gość w najwyższym stopniu okrutnym jej się widzi. Czy kiedyś ją napastował, czy zganił za omyłkę? Otóż nic nie mówił do dziewczyny, a jeśli już się odezwał, to aż nadto grzecznie. Lecz coś jej nie pasowało mimo wszystko.

– Okrutnik, i basta! – tak mi oświadczyła.

W czasie wolnym od zajęć odwiedzałem Hattie parokrotnie, acz na próżno. Pełne pesymizmu uwagi Petera, iż powinienem naprawić sytuację, napawały mnie coraz większym niepokojem. Stan jej matki, niewiasty kruchego zdrowia, stale przykutej do łóżka lub dla wzmocnienia na wieś czy do źródeł wysyłanej, znacznie się pogorszył tego lata. Po kolejnym pobycie nad morzem niemal już nie wstawała, co znacznie poszerzyło zakres obowiązków Hattie, ciotce zapewniając w domu jeszcze większą władzę. Za każdym razem sługa jakiś udzielał mi informacji, że obie panie są nieobecne. Wreszcie udało mi się jednak pomówić z Hattie, gdy akurat wsiadała przed domem do powozu.

– Kochanie, czyżbyś nie dostawała moich listów?

Na to się rozglądnęła i odwodząc mnie od bramy, rzekła po kryjomu:

– Lepiej już nie przychodź, Quentinie. Tyle się zmieniło, odkąd mamie gorzej. I siostry, i ciotka także teraz mnie potrzebują.

– Rozumiem – odparłem w lęku, iż moje wyczyny jeszcze by ją tylko pognębiły. – Jeśli chodzi o nasze plany… O cierpliwość proszę, już niebawem…

Tu pokręciła głową, żeby mnie uciszyć.

– Wiele się zmieniło, Quentinie – powtórzyła. – To na rozmowę niestosowny moment, lecz wkrótce z pewnością do niej powrócimy. Znajdę cię, kiedy tylko będę mogła, obiecuję. Nie komunikuj się z ciotką, a na mnie czekaj też cierpliwie.

Z domu dobiegł jakiś hałas. Hattie mnie odprawiła i zaraz odeszła w swoją stronę. Usłyszałem ciotkę (i bodaj szum ptasich piór zdobiących jej kapelusz), jak pyta Hattie swym wyniosłym tonem:

– Któż taki to był, drogie moje dziecko?