– W istocie nie ta dokładnie, którą miał przy sobie podczas śmierci, lecz tego samego typu, możesz mi pan tu wierzyć. Fakt, że malajką nazwana, coś przed chwilą czytał, wskazuje znacznie więcej niż tylko rodzaj materiału, z którego jest wykonana. Zgodnie z moim podejrzeniem w Ameryce sprzedano określoną liczbę lasek sporządzanych z drzewa pewnej palmy, która rośnie na wybrzeżu Półwyspu Malajskiego, z dala od wytyczonych traktów. Pamiętasz pan, jak niedawno, przy okazji przechadzki, chciałem wstąpić do kilku sklepów? Z rozmów ze sprzedawcami to mianowicie wywnioskowałem, iż podejrzenie moje słuszne było: w Baltimore, a i w Richmond też pewnie, znajdowało się w sprzedaży cztery lub pięć może typów lasek robionych z owej palmy. Nabyłem więc po jednej każdego rodzaju i – opróżniwszy kufer – kazałem posłańcowi zanieść wszystkie do szpitala Washington College, gdzie umarł poeta, wraz z listem do doktora Morana, medyka, który się nim zajmował. W piśmie zaś to mu wskazałem, że przy transporcie do Richmond laski z innymi pomieszano, prosząc zarazem, by tę poety zechciał mi uprzejmie odesłać.
– A skąd, monsieur, to wysnułeś, iż Moran miałby przekazywać transport Carterowi?
– Sądziłem, iż tego nie uczynił, toteż prośby mej nie uzna za osobliwą. Bardziej się zdaje prawdopodobne, że przesłał wszystko komuś z rodziny Poego… być może nazwiskiem Neilson, znajomemu twemu. Tamten z kolei pewnie podjął wysiłek zwrócenia owych artykułów prawowitym ich właścicielom. Chcąc się wywdzięczyć Moranowi, napisałem mu, iż pozostałe trzy malajki ma sobie zatrzymać. I jak mi się zdawało, jedną odesłał mnie z powrotem. Dostrzegasz w owym przedmiocie, monsieur Clark, coś niezwykłego może?
– Gdyby więc Edgar Poe padł ofiarą złodziei – rzekłem w nagłym olśnieniu – to tak wyborną laskę z pewnością by mu odebrano!
– Zbliżyłeś się pan do prawdy, wykrywając fałszerstwo – Duponte pokiwał głową w aprobacie. – Odtąd zatem do ciebie laska owa należy.
Następną wyprawę w miasto – nie pomnę, w jakim celu – potraktowałem jako świetny pretekst, aby się pochwalić nową laską. Okazała się ona tak twarzowym dodatkiem do mych strojów, że zacząłem teraz przykładać większą wagę do odzienia, niby mąż stanu kapelusz i kamizelkę dobierając w taki sposób, by jak najlepiej do niej właśnie pasowały. Gdy szedłem przez Stare Miasto, stwierdziłem, że panny i ich opiekunki patrzą na mnie wręcz z zachwytem.
A! W kwestii wspomnianego wyżej interesu jednak mi wróciło pamięć. Musiałem mianowicie spotkać się z dwoma nudnymi dżentelmenami w sprawie rozmaitych inwestycji, które poczyniłem dzięki testamentowi mego ojca. Przesunięcie planowanej rozbudowy Kolei Żelaznej Baltimore i Ohio wpłynęło ujemnie na me rozliczne udziały, toteż dwaj owi dżentelmeni dali mi do przejrzenia pokaźną tekę dokumentów. Wziąwszy pod uwagę wszystko inne, co mnie pochłaniało w tym okresie, mój wolny czas uległ takim ograniczeniom, że nie mogłem się skrupulatnie wgłębić w jej zawartość.
Znalazłszy się tego popołudnia znów w rejonie, gdzie dnia trzeciego października czterdziestego dziewiątego roku odnaleziony został Edgar Poe, postanowiłem udać się do wiadomej gospody. Po drodze zaś rozmyślałem, co wtedy, przed dwoma laty, mówiono i jakie podjęto kroki, aby go ocalić czy w tym krytycznym momencie dodać mu otuchy.
Me pełne melancholii domysły przerwał nagle jakiś krzyk zza rogu. Przypadkowy zgiełk w takim mieście jak Baltimore o tej porze nie był niczym szczególnym; co rusz skądś dobiegały hałasy wozów strażackich, a dzikie wycia i wrzaski trwały aż do godzin rannych, nieraz przeradzając się w zaciekłą walkę drużyn pożarniczych lub też rozruchy przeciw nietutejszym wymierzone. Lecz ów samotny odgłos przeszył mnie dreszczem na podobieństwo operowej arii śmierci.
– Reynolds…! Reynolds!
To przecież krzyczał poeta, umierając w szpitalnym łożu.
Istotne, gdziem to usłyszał. W miejscu, skąd wzięto Poego, by go umieścić w szpitalu. Zapewne wyobrażacie sobie moją dezorientację, jakby mnie ktoś raptem przeniósł w cudzy żywot… w czyjeś umieranie.
Ukradkiem zrobiłem krok naprzód. Krzyk rozległ się ponownie!
Skręciwszy w następną przecznicę, ukryłem się w cieniu wąskiego przejścia między dwiema budowlami. Tuż obok przebiegł niewysoki jegomość w okularach, tak że aż odskoczyłem; po chwili udało mi się rozpoznać głos ścigającego.
– Ależ, panie Reynolds! – zagrzmiał.
– Zostaw mnie pan w pokoju – odparł tamten, którego odtąd Reynoldsem możemy nazywać.
– Poczciwcze – rzekł w sprzeciwie Baron Dupin – chcę przypomnieć, że jestem konstablem.
– Konstablem? – w zwątpieniu powtórzył Reynolds.
– Samej Korony Brytyjskiej – stwierdził Baron tonem patriotycznym.
– Korony! – żachnął się Reynolds. – Po cóż mnie pan dręczysz? Niech diabli zatem wezmą Brytyjczyków!
– Czy głęboka troska może być udręką? To diametralne przeciwieństwa wszakże. Chciałbym, dla pana bezpieczeństwa, poznać ową historię w pełni – tu Baron się uśmiechnął.
Przemawiał doń wytwornie, jak zazwyczaj, tym razem już nie chowając się pod przebraniem.
– Ale ja nic nikomu do powiedzenia nie mam!
– Sam pan o tym nie wiesz jeszcze. Istnieją, coś w prasie czytał, mój drogi, osoby wiadomym zajściem żywo zainteresowane. I twoja reputacja, i twoje ze stolarki utrzymanie, jak również dobre imię rodziny będą zagrożone, jeśli się w stopniu dostatecznym nie zdoła przede wszystkim wykryć prawdy. Wszak wówczas przebywałeś u Ryana i widziałeś…
– Nic nie widziałem – uciął Reynolds. – Doprawdy, nic niezwykłego. Był to dzień wyborczy, więc się naturalnie wyprawiały różne bezeceństwa! Rok wcześniej wybuchło zamieszanie, jak chodzi o wybór szeryfa; z pomocą swych zwolenników starły się obie strony. Wyborczy okres tutaj, panie Baronie, bywa gorący do obłędu.
– Wystarczy „Baronie”, jeśliś pan łaskaw. Poe w swym szpitalnym łóżku domagał się jakiegoś Reynoldsa – jak widać, i to również wiedział Dupin. – Czy nie zdaje ci się owa rzecz niezwykłą? W istocie swej nadzwyczajną, jeśli mi tu wolno użyć takiej frazy. Dlaczego zatem wspomniał w godzinie śmierci ciebie?
– Nie mam w pamięci spotkania z jakimś Poem. Pytaj pan innych z komisji, a teraz zechciej mi wybaczyć, bardzo proszę.
Wychyliłem się zza muru na tyle, aby – gdy Reynolds odszedł – ujrzeć twarz Barona. Stał w zupełnym bezruchu, z uśmiechem tak wykrzywionym, jakby przed chwilą spożył kwaśny pokarm lub (co by mnie nie zdziwiło) ukradł Reynoldsowi portfel. Bez względu na to, co czynił w danej chwili, na obliczu Barona wiecznie malował się triumf. I mimo że był przecież zhańbionym adwokatem, który musi przed dłużnikami salwować się ucieczką, to również i teraz – z kwitkiem odprawiony przez Reynoldsa – stale sprawiał wrażenie pewnego swoich celów.
Sam stojąc na ulicy, oblizał parokrotnie górną wargę, jakby w gotowości na dalsze przemowy. Gdy nie warczał na kogoś lub gdy nie próbował innych na swe przekabacić, twarz jego i postawa mogły się zdać martwe. Ale że nieustannie być musiał niby nakręcony, więc z błyskiem intelektu szepnął sam do siebie jedno słowo:
– Dupin!
Wycedził to jak przekleństwo niemal i tak osobliwie, jakby się własnoręcznie chciał tu grzmotnąć w szczękę. Choć gdy się o tym pomyśli nie jak o nazwisku, a całym dziedzictwie powiązanym z jego mieniem, nie wyda się to może aż tak dziwne. Lecz Baron był typem człowieka, który siebie widzi ponad resztą górującym, spytany zatem o rodowód, jak cesarz Napoleon dałby odpowiedź: „Jam jest przodkiem”.
W naszej okoliczności jednak owo „Dupin!” nie doń i nie pod adresem jego krewnych zostało skierowane. Nie. Baron starał się mianowicie przywołać postać C. Auguste Dupina. Personę, nad którą chciał dokazać swej wielkości i władzy. A po cóż w istocie imię literackiego bohatera tak mamrotać? Iluzja, jakiej uległ, uporczywie w niej trwając od pierwszego spotkania ze mną w Paryżu – że właśnie on to jest prawdziwym Dupinem – widocznie go przerosła, do czego, jeśli w ogóle, umiał się przyznać jedynie w samotności, jak i w owej sytuacji. Tu, na pustej ulicy, wbrew swoim nawykom nie mógł już udawać Dupina i nie mógł nikogo upokorzyć ani się też wdawać w spory. Przytoczone zachowanie Barona miało w sobie i rozpacz, i coś zarazem wulgarnego. Stwierdziłem, iż ustępuje i poddać się zamierza, lecz moje przypuszczenie okazało się błędne.