Przywarłem do słupa wspierającego markizę przed drukarnią. Po chwili zaś dojrzałem ów znajomy powóz, który wspomnianej nocy Barona z żoną oczekiwał. Mogę tylko domniemywać, jakim pochlebstwem czy groźbą Baron nakłonił fiakra, by ten zgodził się go oddać jemu na wyłączność. Bonjour wysiadła z pojazdu. Na koźle siedział ów smukły, o ciemnej skórze powożący. Jak zdołałem ustalić nieco później, Baron najął tego niewolnika, ledwie jeszcze nastolatka, o imieniu Newman i jako woźnicę, i jako doręczyciela wszelkich wiadomości, obiecując mu, że w zamian za godną pracę wykupi go od pana i zapewni wolność.
Bonjour ściszonym głosem i po francusku rzekła Baronowi, iż gdy noc zapadnie, „mamy się z nim spotkać na cmentarzu”. Więcej nic posłyszeć nie zdołałem.
Wróciwszy do „Glen Elizy”, wziąłem z półki księgę adresową. Baron Dupin wyjawił, iż ów Reynolds trudni się stolarką. W spisie nazwisko człowieka tej profesji, zamieszkałego tuż przy ulicy, gdzie go widziałem z Baronem, ujęto w sposób następujący:
REYNOLDS, HENRY, STOLARZ,
RÓG FRONT I LOW
Ciekawe, co człowiek tak niepozorny mógłby z Poem mieć wspólnego? Wszak ten, kto jak on odwiedziłby moje miasto na krótki pobyt, raczej nie wymagałby usług tego typu. By rzecz tę wykoncypować, nie trzeba mi było korzystać z racjomaginacji. Zwłaszcza iż gość ów wyparł się widzenia z poetą.
Zacząłem się więc zastanawiać nad uwagami Barona. Wskazał on mianowicie, że Henry Reynolds coś spostrzegł, z Poem jakoby u Ryana przebywając. Po cóż się by z nim spotkał w jakże smętnej godzinie? I też, skąd Baron wiedział… – rozmyślałem z powagą.
Tamten wspomniał wybory. „Okres wyborczy tutaj, panie Baronie, gorący bywa do obłędu”. No i „z komisji inni” jeszcze. Zapewne Reynolds przyszedł do gospody właśnie w związku z wyborami, bo jako lokal służyła ona głosującym z Okręgu Czwartego. Przetrząsnąłem zbiór prasy, który z Duponte’em zgromadziliśmy, by się natknąć wreszcie na numer „Sun” z trzeciego października czterdziestego dziewiątego. Wtedy, jak podał inny dziennik, w „stanie wstrząsającym” pisarz został znaleziony u Ryana.
Oto więc w dziale „Sun” poświęconym polityce podano nazwisko „Henry Reynolds” na jednej stronie z obszerną listą członków komisji wyborczych Baltimore, którzy zaprzysięgali wyborców, czuwając nad całym przedsięwzięciem. Reynolds zasiadał w komisji Okręgu Czwartego, u Ryana, czyli w pobliżu swej kwatery – co niezbicie wyjaśniało obecność Dupina w tym rejonie.
Rozpierała mnie wprost żądza ogłoszenia, co zdołałem ustalić. Lecz gdybym to powiedział Duponte’owi, ten by mnie niechybnie zganił – z zadumą powtarzając słowa filozofa, że nam przecież nie wolno wypytywać świadków. „Wszystko, co niejasne, sami wykryjemy” – rzekłby pewnie. Prócz tego dodałby jeszcze, że się Baron Dupin już z Reynoldsem porozumiał, toteż i jego zatruć zdążył, podobnie jak innych gości i mieszkańców Baltimore.
W myślach sobie powtórzyłem, iż Duponte to detektyw najznakomitszy w świecie, tak więc udział mój w sprawie musi się ograniczyć do spełniania tylko jego potrzeb. Acz nie dawało mi spokoju, kto też ów jegomość, którego Baron z Bonjour na cmentarzu planowali spotkać pod wieczór. Trawiony ciekawością, jak się tajna ich schadzka z osobą Reynoldsa może wiązać, ledwie zapadł zmrok, wyszedłem – niby zaczerpnąć powietrza.
Dorożką udałem się w północno-wschodni kwartał miasta, gdzie strach było się poruszać o tej porze. Okrążywszy cmentarz Baltimore, powóz mój ostro przyhamował, konie zaś zaczęły wierzgać, spłoszone i rozedrgane.
– Czyś to nad nimi stracił panowanie? – zapytałem fiakra.
– Tak, sir, tak mi się zdaje.
– Stój! Dalszą drogę przejdę pieszo.
– Tu chcesz, sir, spacerować?!
Gdyby nie wiodła mnie konieczność zbadania, co też knuje Baron, z pewnością bym sam siebie o to spytał. Z wahaniem więc przestąpiwszy bramę, ruszyłem skrajem cmentarza, najbliżej, jak tylko się dało, świateł Fayette Street i Broadwayu.
Na widok powozu Barona w takiej się odeń ulokowałem odległości, by mnie wieczorne mroki bezpiecznie ukrywały. Do pojazdu wniesiono jakiś ciężki pakiet i po chwili ktoś inny zniknął w ciemnościach miejsca spoczynku. Pilnowałem się, aby mnie nie dostrzeżono, lecz gdy wtem powóz zaczął się oddalać, ogarnęła mnie panika. Nie mając woli przebywać w samotności po zmierzchu w królestwie umarłych, pomknąłem chyżo naprzód, niby jakiś gryzoń.
Zbliżywszy się pospiesznie do prawej strony cmentarzyska, w ślad za powozem Dupina dotarłem aż do szpitala Washington College. Tam, gdzie poetę umieszczono i gdzie oddał ducha. Ów obszerny budynek z cegły z dwiema wieżycami nie mniej upiorny się objawił jak pobliski cmentarz. W istocie wykładowcy college’u stwierdzili krótko po śmierci Poego, iż się on zbyt daleko centrum mieści, więc zeń – jako ze szpitala – korzystano odtąd sporadycznie. Zarząd uczelni zaś, przez to na nowe wydatki narażony, starał się wyprzedać zarówno opustoszały gmach, jak i grunty wokół.
Powóz Barona Dupina zatrzymał się nieopodal. Ja tymczasem odkryłem, iż brama szpitalna jest zamknięta na klucz.
– Więcej zwłok nie trzeba! – krzyknął ktoś do mnie z frontowego okna.
Osobliwą uwagę lekce sobie ważąc, na nowo zacząłem badać bramę, gdy znów się pokazał dozorca, widocznie zagniewany:
– Ciała już nam niepotrzebne! Właśnie dostarczono nowe!
Zwłok świeżo zmarłych istot używano w kształceniu studentów chirurgii. Rabusie zakradali się między groby, gdzie żelaznym prętem z hakiem dziurawili trumny. Następnie owi „wędkarze” mieli w zwyczaju chwytać ciało za podbródek i czym prędzej, nieraz ledwie parę godzin po pochówku, wydobywali je, wywlekali wprost spod ziemi. Przez położenie cmentarza w pobliżu rzeczonego szpitala proceder ten złodziejski uprawiano nader często. Spośród największych w mieście śmiałków nieliczni wybierali się tu nocą, powiadano bowiem, że gdy świeżego truposza znaleźć się nie da żadną miarą, wówczas hieny, monstra te porywają przechodniów dla swych celów, by dziesięć za sztukę dolarów od lekarzy dostać.
– Nie słyszysz pan? Zwłoki niepotrzebne! – wrzasnął gość z okna, mrużąc oczy.
– Sir, proszę o wybaczenie – odrzekłem.
Kiedy się zaś skrył w środku, ruszyłem wzdłuż ogrodzenia – by wreszcie znaleźć i przestąpić wyrwę jakąś. Od niedawnego wejścia Barona z Bonjour szpitalne drzwi pozostały zamknięte.
Ów wydział szpitala wydawał się całkiem pusty. Panował tu chłód dotkliwszy niż na zewnątrz, jak gdyby budowla skrzepła w powietrzu lodowatym i zamarzła. Przy najdrobniejszym hałasie aż podskakiwałem, pewien, że stróż mnie usłyszy i zaraz przy dybie, ale prędko odkryłem, iż trzaskają omiatane wiatrem drzwi i okna potężnego gmachu.
Z największą ostrożnością udałem się do góry, na trzecim zaś piętrze dobiegły mnie jakieś stłumione, niejasne odgłosy – jak gdyby Baron i Bonjour wdali się z kimś w rozmowę na kondygnacji tuż nade mną, w sali wykładowej. Lecz że schody akurat w tym miejscu zakręcały, a drzwi były otwarte, nie mogłem piąć się dalej, boby mnie spostrzegli. Z rozmowy, która się toczyła, dotarł do mnie skrawek zaledwie.