Выбрать главу

– I chodzi o ów wieczór – bełkotałem dalej – przy wyborach… Przebywał tam, w Czwartym Okręgu, gość, który Poe się nazywa…

– Słuchaj pan – przerwał Reynolds. – Masz, widać, jakieś wspólne sprawy z Baronem Cośtam, człekiem, który mnie prześladuje, listy mi rozmaite zostawiając, prawda?

– Ależ, panie Reynolds, proszę…

– Nic tylko Poe, Poe, Poe! A któż to taki, ja się pytam?

– Otóż właśnie – rzekł ze spokojem filozofa Duponte. – Jak nam tu wskazał monsieur Reynolds, gdy sławą otoczony człowiek jakiś umrze, każdy na nim się skupia, a nie na śmierci jego, z czego się potem wyciąga jak najbiedniejsze wnioski. Brawo, Reynolds!

Słowa te skonfundowały Reynoldsa jeszcze bardziej.

Pogroził palcem i mnie, i Duponte’owi, tak jakby również detektyw był sprawcą wywiadu.

– Dosyć! – z ust jego, niby trucizna, trysnął sok tytoniowy. – Straciłem resztki cierpliwości! I guzik mnie obchodzi, czy tamten jest baronem, a wy królami nawet! Do powiedzenia nie mam nic, przede mną huk roboty, jasne?! Więc mi na zawsze dajcie spokój, bo wezwę policję.

Gdy nazajutrz zszedłem na śniadanie, czekała mnie wiadomość, że Duponte’a znajdę w południe w bibliotece. Ku memu zaskoczeniu fakt, iż widziałem Barona, uznał za znacznie ciekawszy niż to, że potajemnie przywabiłem Reynoldsa.

– Zatem, monsieur – rzekł, pismami otoczony – śledziłeś pan Dupina.

Wtedy mu podałem szczegóły wiadomego zajścia, a także, co się zdarzyło na cmentarzu i w szpitalu, prosząc o wybaczenie, że nawiązałem kontakt z Reynoldsem bez jego wiedzy.

– Zrozum, monsieur, upraszam. Poe wołał „Reynolds” tuż przed śmiercią, znany ci zaś Henry Reynolds zasiadał w komisji wyborczej w gospodzie u Ryana, gdzie, jak wiesz doskonale, poetę znaleziono! Czyż się owa koincydencja nie wydaje ważna? – Sam sobie udzieliłem odpowiedzi: – Tak, że niepodobna by ją zlekceważyć!

– Rzecz całkiem to przypadkowa, w mniejszym czy większym stopniu ledwie zbieżna.

Jak zbieżna! Czy przypadkowa! Wszak Poe w ostatniej godzinie chciał widzieć Reynoldsa; Reynoldsa, który wcześniej przebywał tam, gdzie i geniusz właśnie! Lecz cóż, Duponte umiał przekonywać, choćby jakimś z pozoru nieznacznym stwierdzeniem. Gdyby na przykład oznajmił, że katedry nasze to jedynie przypadek dla tutejszych katolików, nie sposób by się z nim nie zgodzić.

Na propozycję wspólnej przechadzki przystał z chęcią. Liczyłem, że tym sposobem nakłonię go do przemyślenia moich nowych podejrzeń. Ogarnął mnie niepokój, jak się potoczy nasza sprawa, nie tylko zaś z tej przyczyny, iż – w przeciwieństwie do Barona – detektyw nie bierze Reynoldsa pod uwagę. Stwierdziwszy, że może nam coś umknąć, działamy bowiem w pojedynkę, wspomniałem przy spacerze pobyt poety, krótko przed śmiercią, w Filadelfii.

– Tyle że on się tam nie wybrał.

– Sugerujesz pan, jakoby tydzień wcześniej wcale tam nie wyjechał? – spytałem zdumiony pewnością Duponte’a w owej kwestii. – Czemuż się więc w gazetach wiecznie fakt ów międli?

– Mając rzecz wszelką podaną na talerzu jako oczywistość, żurnaliści – raptusy – i to jako pewnik widzą, iż się im uda wykryć jakiś szczegół, gdy rzecz jest im odległa, niedostępna. Dziwi ich zatem wszystko, zwłaszcza okoliczność bezpodstawna. Gdy się coś raz ogłosi, to godne bywa uwagi, jeśli zaś fakt podają aż cztery publikacje, nie warto nim sobie zaprzątać głowy absolutnie, bo stale powtarzany, refleksję wszelką zagłuszy.

– Ale skąd ta pewność, monsieur? W zasadzie nic nam nie wiadomo, co pisarz w Baltimore porabiał od zamierzonej wizyty z Brooksem aż do chwili, gdy udał się do gospody. Skąd przekonanie, że w owym czasie nie wsiadł sobie akurat do pociągu do Filadelfii? Jakże nam odrzucać tę ewentualność? Czy nie jest możliwe, iż tam, nie u nas, klucz się do zagadki kryje?

– Otóż więc rozwieję pańskie wątpliwości. Zapewne sobie przypominasz, w jakim celu Poe zaplanował wędrówkę do rzeczonego miasta – odparł Duponte.

Owszem – i tak mu to powtórzyłem: Poego poproszono, aby się zajął redakcją utworów Marguerite St. Leon Loud, do wydania przeznaczonych, za co go miał mąż zasobny damy owej nagrodzić kwotą w wysokości stu dolarów. Jak doniosły dzienniki, zgodził się na tę lukratywną ofertę, gdy go w Richmond odwiedził Loud, małżonek artystki, wytwórca fortepianów. Stanowisko swoje Poe przypieczętował nawet, zwracając się do Muddy Clemm, by listy doń do Filadelfii kierowane zechciała opatrywać dziwnym pseudonimem „E. S. T. Grey Wielmożny”, jak również dodając: „Ufam, iż kłopoty nasze wkrótce się zakończą”.

– Wielce by mu się przydała suma stu dolarów – rzekłem – bo cierpiał na brak gotówki, a także własny magazyn chciał zakładać. Nagle za drobny tomik, co by go przysposobił w parę godzin, mógł dostać sto dolarów, podczas kiedy zapłata za redakcję pięciu bodaj czasopism ledwie mu starczała na wykarmienie rodziny! Ale jak, bez poszlak przeciwnych, ustalić by się dało, kiedy do Filadelfii przyjechał?

– Za pośrednictwem pani Loud, to przecież oczywiste. Zmarszczyłem brwi.

– Obawiam się, że nic z tego nie będzie. Posłałem jej kilka listów, lecz nie otrzymałem żadnej odpowiedzi.

– Źle mnie pan zrozumiałeś. Bynajmniej nie listowny kontakt mam tutaj na myśli. Wziąwszy pod uwagę, iż to poetka z ambicjami i dzięki mężowi swemu wiedzie życie w dostatku, zapewne o tej porze bawi na wsi lub też na wybrzeżu, tak więc korespondencja zdałaby się na nic. Doprawdy, by się czegoś wywiedzieć, nie musimy się z biedaczką stykać osobiście.

To rzekłszy, wydobył z kieszeni cienki piękny tomik Kwiecie, co przy drodze rośnie. Poezje pióra Pani M. St. Leon Loud, przez oficynę Ticknor, Reed i Fields opublikowany.

– Cóż to? – zapytałem.

– Owa, sądzę, książka, którą Poe miał do druku przygotowywać; niedawno i, na szczęście nasze, wydana dość niestarannie.

Otwarłem na spisie treści. I oto, wstyd mi pisać, co tam zobaczyłem: Ciebiem uwiodła, Przyjaciółce, na okoliczność narodzenia syna, Bawół umierający, Zaproszenie na modły, Jam to, więc porzuć lęki, Na rozstanie z przyjacielem, Pierwszy lata dzionek, no i, jakże inaczej, Dzień lata ostatni. Sama już owa lista ciągnąć się zdawała w nieskończoność. Duponte zaś wyjaśnił, iż dokonał zamówienia u któregoś z miejscowych księgarzy.

– Wiadomo, iż monsieur Poe nigdy nie był w Filadelfii celem redagowania wierszy owej damy – stwierdził z mocą.

– Jakże, monsieur?

– Bo sądząc po liczbie poematów, jasne to jak słońce, że nikt woluminu nigdy nie poprawiał. O ile, niech Bóg mu wybaczy, ktokolwiek coś tu w ogóle robił, z pewnością, jak idzie o zwięzłość i harmonię wersu, w przeciwieństwie do Poego nie miał ani doświadczenia, ani niezłomnych pryncypiów.

Musiałem się z tym zgodzić. Tak oto bowiem w praktyce mi się objawił cały sens godzin pędzonych w mym salonie nad utworami wybitnego poety.

Lecz i mnie ogarnęły pewne wątpliwości:

– A może, monsieur Duponte, wybrał się do Filadelfii i już wiersze zaczął edytować, lecz się z poetką o coś skłócił lub też niechętny dziełu zdecydował wrócić do Baltimore…?

– Pytanie to, owszem, bystre, acz jakby mało spostrzegawcze. W istocie byłoby możliwe, iż się do damy owej udał, a z powodu warunków ostatecznie ustalonych postanowił zrezygnować. My jednak odrzucimy taką ewentualność.

– Niby czemu, monsieur?

– Gdy pan się lepiej przyjrzysz spisowi zawartości, wówczas, jestem przekonany, zaraz się zorientujesz, gdzie przystanąć należy.

Tymczasem już zdążyliśmy zasiąść przy stole w restauracji. Chyląc się, Duponte zerknął na wskazany przeze mnie tytuł.