– Chciałeś pan, bym się zajmował własną sprawą, knując w tym czasie ucieczkę przed swymi prześladowcami… Planując ciąg wydarzeń wskazujący, że tyś jest prawdziwy Dupin. Po to ci były potrzebne nasze wspólne dociekania.
– Właśnie – odrzekł z miejsca. – Bo byłem zmęczony. Nie życiem, że tak powiem, ale – doświadczeniem. Tyś jednak się domagał swego… Pewien, iż pospołu zdołamy coś osiągnąć, zgłębić. Co więcej, pewny także, iż nam to los przeznaczył. Podałeś im Baronową wersję zdarzeń? Gawiedzi tu przed sądem, naturalnie.
– Miałem taki zamiar – odrzekłem wesoło, spoglądając na swój notes, gdzie z pamięci w szczegółach odtworzyłem wykład Barona.
Duponte wówczas poprosił, abym mu pokazał te notatki. Patrzyłem, jak bada tekst ów uważnie.
– Zniszczę to – oświadczyłem z mocą, kiedy odłożył notes. – Nie będę kłamstw podawać o człowieku, który prawdę głosił. Rzecz owa nigdy się już nie powtórzy.
– Ależ tak… i to wielekroć, monsieur – rzekł ponuro Duponte.
– Nikomu nie wyjawiłem wariantu zdarzeń, który Baron utkał! I on również przed śmiercią nie zdążył nic powiedzieć Bonjour i nikomu! Liczył, że jako pierwszy w chwale rozgłosi swoje rewelacje. Dokument oryginalny zniszczeniu uległ, monsieur! Zapewniam, iż nigdzie indziej świadectw się nie znajdzie.
– Nieważne, czy kogoś o swych wnioskach Baron zawiadamiał. On bowiem, pan rozumiesz, wybijał się nad przeciętność zarówno przez to, iż był dociekliwy, pilny, jak i obcesowy. Przy tym niczym buldog zaciekły. Natomiast jego pomysły nie wyróżniały się niczym. Tu właśnie tkwi błąd twój, jak sądzę. Czy słowa, by jego spalić w więziennym piecu, czy choćby je i strawił pożar wielki Rzymu – idee zawsze będą wracać w umysłach prymitywnych ludzi ciekawych śmierci pisarza.
– Lecz przecież nie ma…
– Będą. Niewątpliwie. Badacze nowi, niezliczeni, setki… Być może upłyną całe lata, lecz obmierzłe istoty, „odkrywcy”, znów się zechcą swego upominać. Póki pamięć poety nie zaginie, nikt ich nie powstrzyma nigdy.
– Wobec tego zrezygnuję z pierwszej strony – rzekłem, wydzierając z notesu początek swych zapisków.
– Zostaw – Duponte nakazał mi gestem.
– Monsieur?
– Nie można. Pamiętasz, co ci mówiłem o Baronie?
– Musimy błędy jego dostrzec – odparłem w przypływie nagłym wiary. – Żeby poznać prawdę.
– Otóż to. Bo zobacz: z zapisków twych wynika, iż Baron niesłusznie myślał, że Poe przyjechał do Baltimore, gdy go napadnięto w drodze do Nowego Jorku. Wniosek stąd się bierze ów jedynie, iż prasa podała, jak to autor zmierzał do Nowego Jorku, aby Muddy, matkę zmarłej żony, sprowadzić do Wirginii, ażeby tam z kolei ona zamieszkała wraz z nim i jego nową żoną, Elmirą Shelton z Richmond. Ponieważ Poe na pociąg swój do Nowego Jorku nie wsiadł zaraz, zrodził się problem – twierdzi tutaj Baron, myląc, co dość powszechne, plan pokrzyżowany z zamierzeniem, które się po prostu rewiduje. Ale idźmy dalej.
– Jak to? – serce mi zabiło. Duponte przybrał surowy wyraz.
– Boś ty mnie znalazł, monsieur Clark.
– Słucham?
– Pytasz, czemu tu dziś jestem, miast dla bezpieczeństwa się oddalić. Dlatego, żeś mnie odszukał. Szukano mnie, a ty znalazłeś, monsieur. Dobry człowieku, bardzo proszę!
Na znak ów w tej samej chwili wszedł portier w liberii Barnuma, wlokąc jeden z kufrów detektywa, tak wyraźnie ciężki, jakby się tam znajdowały ludzkie zwłoki – ten sam, z którego w zaskoczeniu niegdyś wydobyłem laskę. Grosz wcisnąwszy w rękę słudze za fatygę, Duponte go odprawił, drzwi sali sądowej za nim zatrzaskując.
– Jak zatem chodzi o Barona… Pan pozwolisz?
– Monsieur Duponte, czy to oznacza… Wszak pół sekundy temu oznajmiłeś, iż bynajmniej nie moja zagadka ciebie tu przywiodła!
– Intencje nijak się mają do efektów. Nigdy nie mówiłem, żeśmy nic nie odkryli, monsieur Clark, prawda? Czyś mnie więc nadal gotów słuchać?
– Proszę.
– Baron sobie wyobraził, iż łotry z zatoki zapędziły Poego aż do domu Brooksa, gdzie następnie, ogień podkładając, prawie że spaliły tę posesję. Ciąg oczywistych błędów Barona początek swój znajduje w przypuszczeniu, jakoby przystanek pisarza w Baltimore był niezamierzony, to znaczy pozbawiony celu, a wobec tego przemocą tylko i wyłącznie da się wytłumaczyć rozpiętość w czasie pobytu jego tutaj. Tymczasem, wziąwszy pod uwagę cel jego pierwotny, a więc dom doktora, wniosek możemy wysnuć zgoła inny, monsieur.
Już to wraz z nim kiedyś omawiałem.
– Brooks jest znanym redaktorem i wydawcą – dodałem. – Poe zaś poszukiwał wsparcia, chcąc powołać własne pismo, „Stylus”, aby podnieść poziom artystyczny publikacji tego typu.
– Słuszna to uwaga, choć, co się tyczy efektów tego przedsięwzięcia, Poe chyba się przeliczył… No, ale to nieważne. Otóż, jeśli wówczas istotnie groziło mu niebezpieczeństwo i jeśli, jak imputuje Baron, szykował się do ucieczki, mógł przecież zawiadomić o tym kogoś ze swej rodziny, choćby nie wiem, jak nim pogardzała… Lub też, monsieur, policję. Lecz nie: oto Edgar Poe szuka wpływowego redaktora! Tutaj możemy już wymieść z pamięci owych łotrów i podążyć za nim prosto do Brooksa. Bardzo proszę!
Znów aż siadłem z wrażenia na mym stołku.
35
Spostrzegłeś pan, iż wedle Barona ostatnie dni Poego na tym świecie były wynikiem agresji niezwyczajnej. Tu Baron, zda się, patrzał w lustro. Bo przecież chciał, by tak właśnie jego kłopoty postrzegano. I wobec tego postanowił przypisać śmierć artysty tylko osobom trzecim.
– Czyżbyś pan sugerował, iż pożar domu Brooksa nie miał nic wspólnego z poszukiwaniem schronienia przez poetę? Miałże to być przypadek?
– Nie, chociaż twój wniosek wymaga pewnej modyfikacji. Poszukiwanie kryjówki jak najbardziej się wiąże ze spłonięciem domu Brooksa. Jeśli przypuszczamy, iż Poe wybrał się tam prosto z portu i z bagażem, z pewnością nie tylko wsparcia swej idei potrzebował, ale też i noclegu, monsieur…
– I nagle widzi, że dom spłonął lub się może jeszcze pali… No bo przecież nie znamy dokładnej daty i godziny jego tam przybycia.
– Właśnie. Lecz bez względu na to, czy pożar wybuchł w owej chwili, czy też ze dwie doby naprzód, poeta oto zostaje bez dachu nad głową i błąka się dalej. Natomiast dla nas wyłania się tu problem. Medyk ów, doktor Moran, który później pisarza kurował, wspomina, iż pacjent nie wiedział, co też go do Baltimore przywiodło… Periodyki natomiast wstrzemięźliwości poświęcone – dla poparcia swych idei rzecz najgorliwiej podkreślają, żeby wskazać jego pijaństwo, zatracenie, w którym zgubił zupełnie wątek miejsca oraz czasu.
– Pan myślisz, że niesłusznie? – rzekłem.
– Jest to argumentacja najsłabsza, błędna w każdym calu. Przyrównać by to można do sytuacji takiej: pan mnie spotykasz w mieście, a potem znów po tygodniu, i kiedy wówczas pytam cię o drogę, ty się dziwisz, jakim cudem błądziłem cały tydzień. Pamięta pan naszą dyskusję na temat oferty złożonej geniuszowi, aby zredagował tomik wierszy pióra pani St. Leon Loud za honorarium w wysokości stu dolarów. Jak wiemy, Poe przystał na jej propozycję. I w liście zwierzał się Muddy, że Loud, mąż pani St. Leon Loud, poetki z Filadelfii, zwrócił się doń w swoim czasie, proponując sto dolarów w zamian za redakcję utworów poetyckich żony. Dodał także, pamięta pan, iż rzecz mu nie zajmie więcej jak trzy doby. Słowa te zresztą drukiem poświadczone już zostały… Jeżeli Poe istotnie starał się zebrać pieniądze na publikację swego magazynu i jeśli, jak się nam udało stwierdzić, przedłużył swój wyjazd o pobyt w Baltimore w ostatnim momencie, aby ów kapitał móc pomnożyć… jeżeli też owe środki, bez względu na ich wysokość, uległy pomniejszeniu nie przez napad rabunkowy, ale konieczność opłacenia pokoju hotelowego – istnieje wysokie prawdopodobieństwo, iż – mając na podorędziu ofertę ową w pobliskiej Filadelfii, a nie mogąc z wiadomych względów rozmówić się z doktorem Brooksem, Poe wyjechałby prędko właśnie do Filadelfii, by zakończyć opracowanie dzieł poetki zamożnej i pełnej zapału. W przeciwieństwie do tego, co nam objawiają pisma poświęcone trzeźwości, Poe nie „stracił” kilku dni, tylko spędził jedną, a może i kilka nocy w hotelu w Baltimore – przed podróżą pociągiem do Filadelfii. I teraz… mówiąc lekarzowi na łożu śmierci, iż nie wie, skąd się wziął tutaj, nie ma na myśli bynajmniej przybycia swego z Richmond (bo w tym wypadku powód przyjazdu byłby dlań oczywisty), ale – drugi przyjazd tutaj, do Baltimore. Podróż powrotną, w czas nieokreślony, przynajmniej jednak w wieczór, który poprzedzał zamroczenie jego u Ryana, lub też choć kilka godzin przed ową sytuacją, w zamroczeniu wynikłym z wycieczki do Filadelfii.