— Zdaje się, że trochę za wiele naraz wpuściliśmy tego powietrza! — Roześmiała się po raz pierwszy od chwili przekroczenia progu tego domu.
— Na pewno! — pochylony zbierał porozrzucane papiery, które sfrunęły z biurka.
Podeszła do zamkniętego okna. Ogród wznosił się łagodnie i kończył na szczycie niskiej wydmy, obsadzonej krzewami. Pomiędzy nimi widać było na krańcu horyzontu prześwitujące, szare teraz morze, od którego biegł szum głęboki, rosnący i tak bliski, że dziewczyna cofnęła się mimowolnie.
— No, już! — Młody lekarz wyprostował się i położył na biurku stos kartek. — Myślałem, że chałupa się rozleci, kiedy te drzwi trzasnęły. — Rozejrzał się i wskazał palcem. — No i oczywiście. Nie cała wprawdzie się rozleciała, ale trochę muru odpadło.
Dziewczyna odeszła od okna i zatrzymała się przed jednym z kilimów, pod którym leżało teraz kilka kawałków odpryśniętego tynku.
— Zaraz posprzątam — powiedziała z pierwszą gospodarską nutką w głosie. — Pójdę po szczotkę, bo się poroznosi po całym mieszkaniu.
— W chwili kiedy weźmiesz tę szczotkę do ręki, staniesz się panią tego domu!
Roześmiał się. Ruszyła ku drzwiom i zniknęła. Jej mąż odwrócił się ku biurku, poprawił zebrane przed chwilą papiery i, jedna po drugiej, zaczął otwierać szuflady, zaglądając pobieżnie do ich wnętrza, przebierając pomiędzy papierami i przedmiotami, wyjmując niektóre i wsuwając na powrót.
Halina wróciła z miotełką i śmietniczką.
— Śliczna ta kuchenka! — powiedziała, biorąc za skraj kilimu. — Jak marzenie! Tylko pralki brak. Na szczęście mamy już własną. I lodówka też dobra. Dobrze, że nie kupiliśmy na wiosnę…
Potrząsnęła kilimem, żeby strząsnąć resztki tynku.
— Zaraz zrobimy obchód całości…
Jej mąż wysunął najniższą szufladę, znalazł plik papierów i jakieś stare fotografie, zerknął na tytułową stronę, a potem zaczął przeglądać zdjęcia, kładąc kolejno na powierzchni biurka.
— Dwadzieścia lat w Porębie Morskiej… — powiedział nie unosząc głowy. — Stryj pisał pamiętniki, zdaje się…
— Za oknem błysnęło i pierwsze, wielkie krople uderzyły w szyby. Dziewczyna szarpnęła trochę za mocno kilimem, narożny gwóźdź oderwał się i tkanina zwisła na ścianie, odsłaniając miejsce, z którego odleciał tynk. Widoczna tam była duża łysina na odcinającej się barwą od reszty ściany wielkiej plamie świeżej zaprawy. Pośrodku odłupanego kawałka widniała wąska szpara. Halina wsunęła w nią palec. Mąż jej nadał przeglądał fotografie.
— Słuchaj, tu coś jest… — powiedziała wyjmując obluzowaną cegłę i kładąc ją ostrożnie na podłodze. Pochyliła się i zajrzała w głąb ciemnego otworu, który powstał w ścianie. Za oknem piorun strzelił w powierzchnię morza. Nagły, przelotny, ostry blask oświetlił pokój.
— Co? — zapytał młody człowiek i zerknął w okno. — Ale rąbnęło! — Znowu spojrzał na trzymaną w ręce fotografię. — Chodź, zobacz. To stryj z ojcem, kiedy byli. chłopcami. A na tej drugiej jest mój ojciec sam. kiedy miał może z dziesięć lat.
Sięgnął po następną fotografię. Ale w tej samej chwili dziewczyna krzyknęła przeraźliwie i odskoczyła od ściany.
Mężczyźnie wypadły fotografie z ręki. Nie zdążył nawet otworzyć ust, żeby zadać pytanie. W dwóch szaleńczych skokach była już przy nim i przytuliła się do niego, kryjąc twarz na jego piersi.
— Tam!.. Tam! — wyszeptała ochryple.
— Co tam?
Odsunął ją szybko od siebie i potrząsnął, trzymając za ramiona.
Nie odpowiedziała. Oczy miała zamknięte, usta jej drżały, najwyraźniej nie była w stanie powiedzieć słowa. Była tak blada, że w półmroku twarz jej wyglądała jak biała plama.
Deszcz za oknem wzmógł się. Mężczyzna zdjął ręce z ramion żony i szybko podszedł do ściany. Otworzyła oczy i nie poruszyła się, wpatrzona w plecy męża, który pochylił się, i zajrzał do otworu.
To, co zobaczył, sprawiło, że cofnął się gwałtownie, ale natychmiast przybliżył znowu oczy do ściany. Potem ostrożnie sięgnął ręką.— Nieee! — krzyknęła dziewczyna. — Zostaw!
— Nie bój się, Halinko! — powiedział łagodnie, siląc się na spokój, chociaż w głosie jego drżała nutka tłumionego podniecenia. Wyjął dłoń z otworu i znowu zajrzał. Dziewczyna odetchnęła głęboko.
— Tadek… czy… czy? — Nie dokończyła.
Doktor Tadeusz Mroczek sięgnął do kieszeni, wyciągnął pudełko zapałek i przy nikłym blasku jednej z nich wpatrywał się w to, co dostrzegał w głębi ciemnej szczeliny, a co było tak nieprawdopodobne, że w pewnej chwili potrząsnął głową, jak człowiek starający się przebudzić z koszmarnego snu. Zapałka przypaliła mu palce, wypuścił ją na podłogę, nie czując bólu.
Z niszy odsłoniętej po wyjęciu cegły spoglądała pustymi oczodołami trupia czaszka.
Okno rozjaśniła błyskawica, później zapanował jeszcze głębszy półmrok. Deszcz gnany wichrem dudnił ogłuszająco i spływał po szybach, zamazując widok ciemnych, nadlatujących od morza chmur. Mroczek wyprostował się. — Jedno jest pewne: leży tu jakiś nieboszczyk. — Znowu potrząsnął głową. — Trzeba dowiedzieć się, co to wszystko znaczy… — Próbował mówić swobodnie i nawet uśmiechnął się, ale natychmiast spoważniał i znowu spojrzał ku ścianie. — Muszę powiększyć ten otwór i zobaczyć, co tam jest. Jeżeli cię to przeraża, wyjdź, Halinko. Bez słowa zaprzeczyła ruchem głowy. Najwyraźniej jej przestrach także zaczął mijać, gdyż zrobiła krok ku stojącemu przy otworze mężowi i zatrzymała się.
Mroczek zdecydowanie wsunął dłoń w głąb otworu i szarpnął. Obluzował drugą cegłę, wyjął ją, potem trzecią… — Zasłoń firanki i zapał światło!
Zasunęła ciemne, wypłowiałe story i niemal po omacku przekręciła wyłącznik przy drzwiach. Odgrodzona od widoku burzy i deszczu, poczuła się nagle bezpieczniej. Uczucie absolutnej nierealności obrazu, który mieli przed oczyma, zaczęło mijać.
Trupia czaszka ukazała się teraz w całej swej upiornej okazałości, uśmiechając się ku stojącym dwuszeregiem zdumiewająco białych zębów, z których trzy, na samym przedzie, były złote i lśniły odbijając blask lampy tak czysto, jak gdyby wprawiono je dopiero wczoraj.
Mroczek zaczął wyjmować dalsze cegły. Pracował w zupełnym milczeniu. Burza za oknem dogasała chyba, bo bębnienie deszczu stało się mniej donośne. Dziewczyn usiadła w fotelu, wpatrzona w powiększający się coraz bardziej otwór.
Wreszcie młody lekarz wyprostował się i otarł pot z czoła. W odsłoniętej teraz całkowicie niszy leżał człowiek, który musiał umrzeć przed wielu laty, ale został zamurowany bardzo niedawno, jak świadczyła o tym świeża, niezaschnięta jeszcze gdzieniegdzie zaprawa murarska, którą spojone były cegły.
Patrzyli przez chwilę na tę przerażającą postać, która leżała ze skrzyżowanymi na piersiach rękami. Resztki zbutwiałego ubrania i buty z wyschniętej, spękanej skóry, okrywały szkielet. Doktor zbliżył się i wyjął z kościanych palców suchą łodygę.
— Ktoś mu położył kwiaty na piersi… — powiedział cicho. — Wygląda na to, że został pochowany w tej ścianie przez kogoś, kto go lubił…
— A w każdym razie żałował go… — dodała dziewczyna cicho. — Albo może tylko żałował, że tak się stało…
3. P.M. 1967!