Выбрать главу

– No dobrze… teraz chcę usłyszeć następny tekst poświęcony Bobby’emu i Sarze – powiedział. – Roosevelt, co napisałeś?

Roosevelt podniósł się niezgrabnie, jego wygolona czaszka błyszczała jak przeciwsłoneczne okulary, które miał na nosie. Parę razy wzruszył ramionami, podniósł wydartą z zeszytu kartkę, pociągnął nosem i oświadczył:

– To coś w rodzaju… poematu. Dokładnie mówi, co czuję dla Bobby’ego i Sary.

Bobby i Sara chcieli zrobić to samo

Co każdy kiedy poczuje potrzebę

Połączenia dusz i cud aby było mu jak w niebie

Jak dwie fale łapiące na krawędzi plaży

Co walą i trzaskają i wszędzie pianą tryskają.

Ogień rozpalony przez żądzy głos

Zamienił się w pogrzebowy stos

Spaleni i zwęgleni zostali i zamiast związani

Oboje zostali skremowani

Ich ochota zamieniła się w dym i popiół

Który rozwiał wiatr i pognał w głąb lądu

I zobaczymy ich znowu dopiero w Dzień Sądu.

– To jest znakomite – stwierdził Jim. – Może trochę makabryczne, ale chyba wszyscy musimy przyznać, że ich śmierć była okropna.

Nagle jego uwagę zwrócił refleks światła za oknem, gdzieś między drzewami. Do bramy szkoły zbliżał się samochód porucznika Harrisa.

– No dobrze, wrócimy do Bobby’ego i Sary jutro. Teraz mam dla was nowe zadanie. Bardzo was proszę, tylko nie stękajcie… To interesujące i pożyteczne zadanie, będzie jednak wymagało nieco pracy.

Z ławek zaczęły dolatywać jęki. Jim odwrócił się do tablicy i napisał: DAGEROTYP.

– Czy ktoś wie, co to jest dagerotyp?

– Coś w rodzaju terrorysty? – spytał Philip.

– Ciekawy pomysł, ale nie. Edward?

– Wczesna forma fotografii, proszę pana. Wynaleziona przez Louisa Daguerre’a.

– Zgadza się. Zanim wynaleziono film, fotografowie używali metalowych płyt, wrażliwych na światło dzięki naniesionym na nie materiałom chemicznym. Robienie w ten sposób zdjęć to bardzo skomplikowana sprawa, poza tym fotograf musiał nosić ze sobą masę sprzętu, aparaty, trójnogi, butelki z rtęcią. Ale za pomocą tej techniki zrobiono mnóstwo znakomitych zdjęć: gór, jezior, lokomotyw, pól bitewnych wojny secesyjnej. Robiono nawet niecenzuralne zdjęcia. O tak, porno istniało już w tysiąc osiemset pięćdziesiątym roku.

Napisał na tablicy: ROBERT H. VANE.

– Tak nazywa się interesująca mnie postać. Człowiek ten jeździł po południowej Kalifornii około tysiąc osiemset pięćdziesiątego trzeciego roku i sądzę, że robił zdjęcia rdzennym Amerykanom. Chcę, abyście się jak najwięcej o nim dowiedzieli i spróbowali znaleźć jego zdjęcia. Możecie korzystać z biblioteki, z Internetu, z czego tylko chcecie.

– Czy ma to jakiś praktyczny cel? – spytał George. Włosy na potylicy sterczały mu w bok, jakby właśnie wstał z łóżka.

– Tak, George. Napiszemy wyimaginowany pamiętnik o wędrowaniu po Kalifornii w czasach pionierów i robieniu dagerotypów.

– Eee… po co?

– Po to, abyś mógł, używając wyobraźni, opisać Kalifornię połowy dziewiętnastego wieku. Abyś spróbował opisać technikę dagerotypową jasnym, zrozumiałym angielskim językiem. „Abyś mógł opowiedzieć, co należałoby sfotografować, żeby pokazać ludziom w Nowym Jorku, jaka piękna jest Kalifornia, i przekonać ich, że warto podjąć długą i ryzykowną podróż, żeby tu osiąść. – Jim zaczął po kolei wystawiać palce. – Po pierwsze, będziesz miał okazję pokazać, jak dobrze umiesz opisywać ludzi i krajobrazy. Po drugie, pokażesz, że potrafisz zrozumieć sposób myślenia innych ludzi, nawet tych, którzy żyli sto pięćdziesiąt lat temu. Po trzecie, udowodnisz, że umiesz zrozumieć proces technologiczny i przedstawić go powszechnie zrozumiałym językiem. Po czwarte, zademonstrujesz swoją umiejętność przekonywania ludzi i sprzedawania im tego, co chcesz sprzedać. Może według ciebie to wygląda bardziej na zadanie z historii, ale uwierz mi, wszystkie cztery umiejętności, które wymieniłem, pomogą ci znaleźć pracę w obecnych czasach.

– Nawet jeżeli ktoś chce pracować dla Radia Shack? – spytał Edward.

– Oczywiście.

Cień wydął policzki. Widać było wyraźnie, jak bardzo zniechęca go perspektywa napisania więcej niż dwóch powiązanych ze sobą zdań.

– Jakiś problem? – spytał Jim, patrząc na niego.

– Tak jakby. Czy wczoraj nie mówił pan, że chce, abyśmy pana czegoś nauczyli?

– Mówiłem, ale zastanów się dobrze: jak możesz mnie czegokolwiek nauczyć, jeżeli sam niczego nie wiesz?

– Hmm… – mruknął Cień. Jim uśmiechnął się do niego.

– Jeżeli dowiesz się czegoś o tym dagerotypiście, na pewno z zainteresowaniem cię wysłucham. Nie będę piłował paznokci, dłubał w nosie ani wysyłał do mojej dziewczyny aluzyjnych SMS-ów. Nawet nie będę odbijał głową piłki. Umowa stoi?

Porucznik Harris czekał na Jima przed główną bramą razem z dwoma detektywami. Stali w cieniu dumy i ozdoby szkoły – stuletniego libańskiego cedru, posadzonego tu podobno w 1923 roku przez Toma Mixa, gwiazdora niemych westernów.

– Mamy naocznego świadka! – zawołał porucznik, kiedy Jim podchodził.

– Naprawdę?

– Detektywi Mead i Bross rozmawiali z dziesiątkami włóczęgów i turystów, nocujących na plażach. Jeden z kloszardów koczował niecałe pięćdziesiąt metrów od domu plażowego Tubbsów…

Detektyw Mead otworzył swój notes. Był czarny i przystojny jak filmowy amant. Miał na sobie doskonale skrojony lekki szary garnitur i czerwono-żółtą jedwabną muchę.

– Hayward Mitchell, lat czterdzieści osiem, bezrobotny pomywacz bez stałego adresu. Twierdzi, że kiedy układał się do snu, zobaczył dwoje młodych ludzi schodzących z plaży. Śmiali się, żartowali i wygłupiali się.

Detektyw Bross miał prawie dwa metry wzrostu, a jego głowa wyglądała jak wykuta z granitu. Miał ostrzyżone na jeża siwe włosy, głęboko osadzone oczy i haczykowatą bliznę z boku ust. Nie odzywał się, ale przez cały czas uważnie przyglądał się Jimowi, jakby próbował sobie przypomnieć, czy jego twarz nie pojawiła się przypadkiem na nagraniu wideo ostatniego napadu z bronią w ręku.

Porucznik Harris wyjął z kieszeni dwie barwne fotografie i, pokazał je Jimowi.

– Mitchell przyznaje, że był zalany, ale zidentyfikował zarówno Bobby’ego Tubbsa, jak i Sarę Miller. Dość sensownie opisał, w co byli ubrani, poza tym nie miał powodu kręcić.

Detektyw Mead przewrócił kartką w notesie.

– Ofiary weszły do domku plażowego i mniej więcej dziesięć minut później Mitchell ujrzał trzecią osobę, schodzącą za nimi z plaży. Twierdzi, że była w szaro-czarnym ubraniu. Osobnik ten wszedł po schodach znajdujących się na zewnątrz domku, a kiedy doszedł do werandy, odwrócił się, jakby sprawdzał, czy nikt go nie obserwuje. Mitchell jest przekonany, że był to Afroamerykanin. Prawdopodobnie w starszym wieku, ponieważ miał siwe włosy. Wzięliśmy Mitchella na komisariat i posadziliśmy go z naszym najlepszym rysownikiem. Użyli komputerowego programu identyfikacyjnego i skomponowali coś takiego… według Mitchella jest to dość podobne do osoby, którą widział.

Jim wziął kartkę do ręki i rozłożył ją. Spoglądał na niego Murzyn o kwadratowej szczęce z burzą siwych włosów i siwymi brwiami.

– Widział go pan kiedyś? – spytał porucznik Harris.