Выбрать главу

– Nie. To pewnie tylko wiatr zamknął któreś drzwi na dole. Mimo to uważam, że powinniśmy stąd zniknąć, zanim zrobi się widno.

– Super… – mruknął Edward, wyraźnie podniecony. – Czuję się, jakbym był doktorem van Helsingiem…

– To wcale nie jest śmieszne – jęknęła Sue-Marie. – To straszne…

– Widziałaś wampiry w Buffy? - spytał Freddy. – Jak trafiali je czymś w łeb i rozpryskiwały się w chmurze nietoperzy?

– Chodźcie! – ponaglił ich Jim. – Możemy wrócić tu za kilka godzin, kiedy słońce będzie stało wysoko na niebie, a wszystkie cieniste ja wrócą na swoje miejsca.

Wyszedł na schody i w tym momencie zobaczył, że ktoś wchodzi na nie z dołu. Był to młody człowiek w szarym ubraniu. Kiedy dotarł do pierwszego zakrętu stopni, spojrzał w górę, prosto na Jima. Miał srebrnoczarną twarz, bielusieńkie włosy i fosforyzujące oczy.

Zaraz za nim na schody weszła następna postać, a za jej plecami już czekała trzecia, czwarta i kolejne. Wszyscy przybysze byli ubrani w stroje o najróżniejszych odcieniach czerni i szarości, wszyscy mieli srebrnoczarne twarze i białe oczy. Musiało ich być przynajmniej dwudziestu. Stłoczyli się u stóp schodów i w milczeniu patrzyli na Jima i członków jego Oddziału A.

Jim pomyślał o kupkach popiołu, w które zmienili się Bobby i Sara, leżących na resztkach łóżka poczerniałych kościach i czaszkach, uśmiechających się do siebie bezzębnymi ustami.

Pomyślał o ich fotograficznych odbiciach, wtopionych w ścianę tworzącą tył szafy w domku plażowym Tubbsów. Odbicia te wytworzyło światło tak jasne, że mogło przenikać cegłę.

– Nie przyszliśmy tu, aby was skrzywdzić – powiedział głośno, zwracając się do przybyszy.

Srebrnoczarne postacie nie odpowiedziały, ale w dalszym ciągu się w nich wpatrywały. Czarne dłonie mocno ściskały poręcz schodów.

– Jeżeli pozwolicie nam odejść w spokoju, bez problemów, to… wyjdziemy w spokoju, bez problemów…

– Panie Rook… – szepnęła Sue-Marie. – Co to za ludzie?

– Widzisz ich?

– Oczywiście, że widzę! Kto to jest?

– Ludzie z pustych dagerotypów. Zbliża się świt, więc wrócili.

– Jasna cholera! – jęknął Randy. – Co zrobimy?

– Przyładujemy im – odparł Freddy. – Widziałeś kiedyś, jak ćwiczę kung-fu? Hong Fat to przy mnie neptek.

– Nie przyładujesz im – powiedział. – Są zrobieni ze światła. To fotograficzne wizerunki. I w dodatku są uosobieniem zła.

Młody człowiek idący na czele srebrnoczarnych istot zaczął wchodzić na drugi podest schodów. Reszta podążyła za nim. Choć wyglądali jak negatywy, bez trudu można było odróżnić mężczyzn od kobiet i ludzi młodych od starych. Jeśli nie brać pod uwagę ledwie słyszalnego metalicznego poszumu, wchodzili, nie robiąc hałasu.

– Proszę! – zawołał Jim i uniósł obie ręce. – Ci młodzi ludzie nie zrobili wam nic złego! Możecie wrócić do ramek… obiecujemy, że nic wam nie zrobimy! Pójdziemy sobie, zostawimy was w spokoju i zapomnimy, że kiedykolwiek was widzieliśmy!

Ale srebrnoczarne istoty albo nie słyszały, albo nie były zainteresowane słowami Jima. Wchodziły coraz wyżej, a im bardziej się zbliżały, tym wyraźniejszy stawał się zapach tkwiącego w nich zła. Przypominał swąd kurzu, palącego się na rozżarzonym drucie. Źrenice przybyszy były pozbawionymi jakiegokolwiek wyrazu białymi plamkami, a ich czarne zęby otaczały wargi kołom foczego futra.

– Proszę! – powtórzył Jim, ale srebrnoczarne istoty dotarły już niemal na samą górę i było jasne, że ani się nie zatrzymają, ani nie będą litościwe. Nie były zdolne do litowania się. Wszelka dobroć, jaką kiedykolwiek posiadały, pozostała w ich fizycznych ciałach, a Bóg jeden wie, gdzie one się teraz znajdowały.

Jim odwrócił się do swoich uczniów.

– Okno! – krzyknął. – Musimy wydostać się stąd drogą, którą wszedł Freddy!

Pchnął Sue-Marie w kierunku pomieszczenia z pustymi klatkami. Randy, Cień, Freddy i Edward ruszyli tuż za nimi. Ledwie Jimowi udało się wciągnąć Randy’ego do pokoju, na podeście schodów błysnęło światło, jasne jak eksplozja jądrowa.

– Jezu! – wrzasnął Freddy i zamrugał niczym sowa.

Po chwili błysnęło ponownie, potem jeszcze raz i zaraz potem buchnęła cała kanonada błysków. Jim zatrzasnął drzwi i przekręcił klucz w zamku. Słychać było trzaskanie farby, palącej się po drugiej stronie drzwi.

Freddy pierwszy wyskoczył przez okno, potem to samo zrobiła Sue-Marie. Burza błysków trwała i choć drzwi były zamknięte, powstawał efekt stroboskopowy, jakby Jim i jego uczniowie znajdowali się w środku filmu z serii Keystone Kops* [*Keystone Kops - burleski z epoki filmu niemego, których bohaterami była grupa policjantów nieudaczników.] i rozpaczliwie próbowali uciec przed rozpędzoną lokomotywą.

Cień był ostatnim z uczniów, który wydostał się na zewnątrz, po nim pozostał już tylko Jim.

– Nie musi się pan przejmować tym, że nie jest pan modny, panie Rook – powiedział Cień. – Równy gość z pana.

– A ty nie musisz mi nadskakiwać – odparł Jim. – Zabieraj z drogi dupsko albo obleję cię na dwudziestowiecznej poezji.

Wystawił nogę za okno i oparł ją na zewnętrznym parapecie. W tym momencie wyłamano drzwi i błysnęło tak silne światło, że został całkowicie oślepiony. Rzucił się w bok, w kierunku daszku nad wejściem, na szczęście Cieniowi udało się go złapać za rękaw i uchronić przed upadkiem w dół. Przez parę sekund trzymał się rynny, postękując z wysiłku i próbując o coś zaczepić stopy, ale Edward złapał je i postawił na barkach Randy’ego.

– Auu! – stęknął Randy. – Uwaga na moje uszy! Cień zwiesił się z rynny i zeskoczył na schodki przed frontowymi drzwiami. Po chwili cała szóstka zebrała się na chodniku przed szpitalem. Wbili wzrok w okno, którym właśnie uciekli. Błysnęło jeszcze dwa, może trzy razy i światło zgasło. Niebo z kilkoma truskawkowymi chmurami pobladło, a Palimpsest Street zaczął sunąć w ich kierunku samochód cysterna z zakładu oczyszczania miasta, polewając chodniki wodą. Jim od lat nie palił papierosów, ale nagle rozpaczliwie zapragnął zaciągnąć się dymem.

– Wrócimy tu? – spytał Edward. Miał pod oczami ciemne koła i potargane włosy.

Jim skinął głową.

– Chyba nie mamy wyboru. Kto wie, co ci ludzie cienie nawyrabiali dziś w nocy? Jeżeli są podobni do Brada, pewnie spalili kogoś, kto nadepnął im na odcisk. Kto wie, co planują na następną noc i dalsze?

– Przyznam się bez bicia, że prawie narobiłem w gacie – mruknął Freddy. – Nie sądzę, by po dzisiejszym dniu coś jeszcze było w stanie mnie przestraszyć. Ci ludzie cienie… rany… są gorsi od duchów.

– „Niedobrze mi od cieni tych”* [*Z wiersza Alfreda Tennysona Pani Shalottu] – zacytował Jim. – Chodźcie, może uda nam się gdzieś zjeść śniadanie. Ja stawiam.

Poszli do The Truck Stop przy Santa Monica Boulevard, wesołej knajpki w stylu lat 50., z pokrytymi czerwonym i białym laminatem stołami i szafą grającą. Randy, Freddy i Edward zamówili jajecznicę, smażony boczek i pieczone pomidory, a Cień wziął sobie owocowy biojogurt, oświadczając, że jego ciało jest „świętym miejscem kultu”. Sue-Marie była tak rozdygotana, że tylko dziobała widelcem naleśniki, które zamówiła. Jim wypił dwie filiżanki czarnej jak smoła kawy, po czym zjadł naleśniki Sue-Marie, polewając je syropem klonowym, aby były pożywniejsze.

– Wrócimy na Palimpsest Street około pierwszej – powiedział w końcu. – Przyniosę młotki, kwas siarkowy ze szkolnego laboratorium i rękawice ochronne. Wyjmiemy wszystkie dagerotypy, porozbijamy ramki i polejemy płyty kwasem. W magazynie Vane prawdopodobnie trzyma nienaświetlone płyty i rtęć do utrwalania obrazu. To też zniszczymy.