Vinnie kręcił głową i ciągle przepraszał.
– Nie sądziłem, że do tego dojdzie – powtarzał.
– Za późno na przeprosiny, Vinnie – mruknął Jim. – Nie cofniesz czasu. Spróbujmy uratować, co się da.
W stojącej w bagażniku skrzynce po mleku grzechotały butelki ze stężonym kwasem siarkowym.
– Tak właśnie bywa, kiedy uznajemy zło za rzecz naturalną – powiedział po chwili Jim. – Dopóki Vane tkwił uwięziony w portrecie, Benandanti nie myśleli o nim, prawda? Powinni przeczesać każdą religijną bibliotekę świata, by znaleźć sposób pozbycia się go na zawsze.
Vinnie sięgnął do kieszonki koszuli i wyjął mały mosiężny cylinderek na łańcuszku.
– Nie „oni”, Jim, tylko „my”. Jestem jednym z nich… w tym pojemniczku znajduje się „czepek”, w którym się urodziłem.
Jim popatrzył na cylinderek i zmarszczył brwi.
– Zdziwiłbyś się, ilu jest Benandantich – dodał Vinnie. – Polityków, biznesmenów, gwiazd przemysłu rozrywkowego… Walczymy ze złem w każdej postaci.
– Ale z Robertem H. Vane’em pokpiliście sprawę… nie wiadomo, ilu ludzi z tego powodu zginęło.
– Niestety – przyznał Vinnie.
Jim podjechał do szpitala imienia Delanceya przy Palimpsest Street i zatrzymał się. Cień zaparkował tuż za nim. Wszyscy wysiedli. Rozejrzeli się, by sprawdzić, czy nie ma policyjnych radiowozów, po czym Freddy podszedł do frontowych drzwi i wyjął zestaw narzędzi włamywacza. Randy wyciągnął z bagażnika skrzynkę z kwasem, Cień worek młotków i śrubokrętów, które Jim pożyczył od Waltera, szkolnego dozorcy, a Sue-Marie torbę z czerwonymi roboczymi rękawicami.
Zanim minęła minuta, Freddy poradził sobie ze wszystkimi trzema zamkami. Pchnął drzwi i powiedział:
– Sylwiu-plie, jak mawiają we Francji. To lepsze od włażenia przez okna.
Jim jeszcze raz się rozejrzał po ulicy, po czym weszli i zamknęli za sobą drzwi.
– Ale miejsce… – wzdrygnął się Vinnie.
Po przebywaniu na słońcu od razu poczuli panujący w szpitalu chłód. Śmierdziało jeszcze gorzej niż w nocy. Zaczęli omiatać przestrzeń latarkami, wydobywając z ciemności wielką recepcyjną ladę i postać „znowu szczęśliwego” owczarka niemieckiego.
– Rzeczywiście niesamowite – przyznał Jira i zaczął wchodzić na schody.
Poszli prosto do pokoju, w którym Robert H. Vane poustawiał szafki na dagerotypy. Jim wyciągnął pierwszą szufladę i położył ją na pokrytej brązowym linoleum podłodze.
– Wyjmujcie wszystkie szuflady po kolei i sprawdzajcie każdy dagerotyp. Rozbijajcie szkło, polewajcie powierzchnię płyty kwasem i przechylajcie ją na boki, aby spalił się cały obraz. Po skończeniu przekazujcie płyty Rooseveltowi i panu Boschetto, którzy będą je ciąć sekatorem, aby nie dało się ich ponownie użyć.
Sue-Marie kucnęła przy szufladce z dagerotypami, wyjęła pierwszą płytę z koperty i przyjrzała się jej.
– Proszę pana, niczego tu nie widzę!
– Musisz patrzeć pod kątem – odparł Jim. Przekręciła płytę skosem w lewo, potem skosem w prawo.
– W dalszym ciągu nic nie widzę.
Jim podszedł i przyjrzał się powierzchni posrebrzanego prostokąta. Poświecił latarką po przekątnej płyty, ale Sue-Marie miała rację. Na mętnej powierzchni nie było obrazu.
– Dziwne… – mruknął i wyjął z koperty inną płytę. Także ta była pusta.
Nagle poczuł, że ogarnia go fala przerażenia.
– Wyciągajcie szuflady! Sprawdźcie wszystkie dagerotypy!
Członkowie Oddziału A zaczęli szybko wyjmować płyty.
– Czysta! – krzyknął Edward.
– Czysta! – powtórzył Randy.
– Na mojej też nic nie ma! – zawołał Cień.
Jim znalazł kopertę z nazwiskiem, które widział w nocy. Otworzył ją i wyjął płytę, ale również była pusta. Wkrótce całą podłogę zaścielały puste brązowe koperty i płyty dagerotypowe bez ludzkich wizerunków.
– Co jest? – spytał przestraszony Vinnie.
– Nie ma ich tu – odparł Jim. – Cieniste ja poznikały. Nie możemy zniszczyć płyt, bo ludzie cienie wyszli z nich i są teraz gdzieś indziej.
– Zdawało mi się, że mogą chodzić po świecie tylko w nocy – powiedział Randy. – No wie pan… jak wampiry.
– Po świecie pewnie tak… – Jim wstał powoli i zaczął nasłuchiwać. Kiedy Edward hałaśliwie wyjął z koperty kolejny dagerotyp, uciszył go syknięciem.
– Co się dzieje? – spytał Philip. Był bledszy niż zwykle, a pryszcze na jego twarzy wydawały się znacznie bardziej czerwone.
– Nie wiem – odparł Jim. Był pewien, że z dołu doleciał cichutki szelest, taki sam, jaki słyszał kiedyś na ciemnym strychu, którego krokwie obwiesiły nietoperze. Podszedł ostrożnie do uchylonych drzwi, otworzył je nieco szerzej i zaczął nasłuchiwać. – Są na dole.
– Cieniste istoty?
– Nie słyszysz ich? Nie mogą wychodzić za dnia na świat, bo słoneczne światło sprawiłoby, że wyblakłyby i zginęły, ale w środku jest ciemno. Okna są zaczernione.
– Jezu… – jęknął Freddy. – Zaraz nas usmażą…
– Musieli się skądś dowiedzieć, że się tu wybieramy! – stwierdził Vinnie. – Skąd się o tym dowiedzieli?
– Nie mam pojęcia, wiem jednak, że musimy stąd wiać, i to szybko – powiedział Jim.
Wyszedł na podest schodów. Nie było nikogo widać, ale z dołu dolatywały szurania i oddechy. Jim podszedł do balustrady i spojrzał w dół.
Nigdy nie klął, uważał bowiem, że świadczy to o ubogim słownictwie, teraz jednak – choć pod nosem – zrobił to.
Cały hol wypełniały postacie o srebrnoczarnych twarzach i wszystkie patrzyły w górę, prosto na niego. Musiała ich być ponad setka, a wciąż jeszcze wypływały z każdych drzwi – z poczekalni, gabinetu zabiegowego, recepcji. Tim, Vinnie i członkowie Oddziału A nie mieli szans dotrzeć do wyjścia. Zostaliby spaleni, zanim udałoby im się dobiec do połowy schodów.
Jim odwrócił się. Wszyscy jego towarzysze stali w drzwiach.
– Musimy zrobić to samo, co w nocy… uciec oknem – oświadczył.
– Co się stało, Jim? – spytał Vinnie. – Kto jest na dole?
– Sam zobacz.
Vinnie wyjrzał za balustradę. Nic nie powiedział, ale kiedy odwrócił się do Jima, w jego oczach był paniczny strach.
– Zadowolony? – zapytał Jim i odwrócił się do swoich uczniów. – No dobra, ruszajmy!
Cień podszedł do drzwi po przeciwległej stronie korytarza i otworzył je. Okazało się, że za nimi stoi pięć albo sześć srebrnoczarnych postaci.
– Cholllerrra! – zaklął i zatrzasnął drzwi. – Panie Rook! Nie wydostaniemy się tamtędy! Pełno tam tych skurczybyków!
– Spróbujmy dostać się na tył budynku!
Roosevelt szarpnął kolejne drzwi, były jednak zamknięte. Tak samo następne. Pokój za trzecimi drzwiami wypełniały cieniste istoty o czarnych twarzach i białych oczach, które natychmiast ruszyły w ich stronę. Roosevelt zatrzasnął drzwi tak samo szybko, jak je otworzył.
– Nie mogę ich zamknąć! – wrzasnął. – Nie ma klucza! Szarpią za klamkę, a nie ma klucza!
– Wchodzimy tutaj! – zawołał Jim. – Szybko! Musimy wybić szybę!
Dał wszystkim znak, aby weszli do pomieszczenia z szafkami na dagerotypy. Vinnie, który wszedł jako przedostatni, tuż przed Jimem, trząsł się z przerażenia.
– Wydostaniemy się stąd, jasne?! – krzyknął Jim.
Vinnie patrzył na niego rozszerzonymi z przerażenia oczami.
– Spalą nas żywcem! – zawył. – Wszyscy zginiemy!
– Weź się w garść, dobrze? Musimy zadbać o dzieciaki!
– Przepraszam! Przepraszam! Nie wiedzieliśmy, że coś takiego może się wydarzyć! Przysięgam!