Jim wepchnął go do pokoju i właśnie miał sam wejść, gdy ścianę korytarza przeciął skośny pas słonecznego światła. Natychmiast zniknął, ale bez wątpienia było to światło słoneczne. Przez ułamek sekundy Jim nie mógł zrozumieć, skąd się wzięło, zaraz jednak dotarło do niego, że ktoś otworzył frontowe drzwi.
Cofnął się ostrożnie do balustrady i spojrzał w dół. Ludzie cienie w dalszym ciągu kłębili się w holu. Było ich teraz jeszcze więcej i wszyscy patrzyli na niego, szczerząc czarne, negatywowe zęby. Na wypadek gdyby zechcieli błysnąć światłem, Jim zasłaniał oczy dłonią, ale ludzie cienie najwyraźniej na coś czekali.
Podszedł bliżej do poręczy i wtedy zobaczył, na co czekali. Pośrodku tłumu stał Robert H. Vane. Trzy nogi rozłożył na boki, dzięki czemu wydawały się jeszcze dłuższe i cieńsze, co sprawiało, że wyglądał, jakby był dwa razy większy.
Zrobił krok do przodu w kierunku schodów, a potem drugi i trzeci. Dwa pierwsze kroki wystarczyły mu do przejścia holu, trzeci przeniósł go w górę, do połowy pierwszego ciągu schodów. Rój cienistych istot sunął tuż za nim; klekotowi stóp Vane’a towarzyszył ten sam metaliczny poszum, który słychać było poprzednio, tyle że teraz znacznie głośniejszy.
Jim wrócił biegiem do pomieszczenia z szafkami i zamknął za sobą drzwi. W zamku nie było klucza, szarpnął więc Randy’ego za rękaw i przykazał mu:
– Przyciśnij je ramieniem! Zatrzymaj ich najdłużej, jak potrafisz.
Odwrócił się do okna. Cień i Freddy próbowali obcęgami odkręcić śruby, przytrzymujące chroniącą okno od wewnątrz metalową siatkę. Ponieważ była pomalowana na czarno, zlewała się z zaczernioną szybą i dlatego nie zauważyli jej przedtem.
– Ile to jeszcze potrwa?
– Robimy, co możemy, proszę pana! Śruby są pordzewiałe i zamalowane!
– Spieszcie się! Jest tu Vane i wchodzi na górę!
– Vane? – powtórzył przerażony Vinnie. Jego głos przypominał skrzek.
– To była pułapka! – krzyknął Jim. – Musiał wiedzieć, że przyjdziemy.
Wziął młotek i uderzył z boku w ramkę siatki, aby poruszyć śruby. Walił raz za razem, udało mu się jednak tylko przekrzywić mocowanie.
– Panie Rook! – wrzasnął Randy. – Panie Rook! Pchają drzwi!
– Cień! Pomóż Randy’emu! Vinnie, ty też!
– Spalą nas żywcem! – zawył Vinnie. – Nie mamy szans! Spalą nas żywcem!
– Zamknij się i pomóż ich powstrzymać!
Drzwi zaczęły dygotać, bo istoty cienie wzmogły wysiłki. Randy, Cień i Vinnie pchali z całych sił, pomagał im Edward, a Jim i Philip walczyli z siatką.
Nagle ze szpar między drzwiami a ościeżnicą strzeliło oślepiające, jaskrawe światło, któremu towarzyszyła fala niemożliwego do wytrzymania gorąca. Chłopaków odrzuciło do środka i zaczęli gwałtownie machać rękami, łapiąc się za poparzone miejsca. Coś potężnie walnęło w drzwi od drugiej strony, a potem jeszcze raz. Niemal wyrwane z zawiasów, odskoczyły i do pomieszczenia wpadła chmura gryzącego dymu. Farba na drzwiach paliła się i kapała, opryskując podłogę kuleczkami ognia. W drzwiach stał Robert H. Vane – czarny materiał już nie osłaniał jego kwadratowej, białej jak kość głowy. Teraz dopiero widać było, że tylko jego prawe oko zmutowało, stając się wielką czarną soczewką. Lewe było szare i niepokojąco normalne, choć patrzyło na Jima tak, jakby Vane był krótkowidzem albo znajdował się pod wpływem narkotyków. Jeden kącik jego ust opadał jak po udarze, a zęby były krzywe i poznaczone czarnymi kropkami próchnicy.
Jim stanął przed swoimi uczniami i rozłożył ramiona, jakby chciał ich zasłonić. Nikt się nie odzywał. Robert H. Vane wlazł do środka i stanął przed grupą swoich przeciwników, a sześć lub siedem srebrnoczarnych ludzi cieni próbowało przecisnąć się przed niego.
– Hm… zaczynamy przedstawienie? – zaczął Jim. Próbował nadać swojemu głosowi agresywne brzmienie, ale nie wypadło to zbyt przekonująco, bo zaschło mu w gardle i musiał odchrząkiwać. – W taki właśnie sposób zło absolutne zaczyna przejmować władzę nad światem, tak? Brada… hm… każdemu, kto stanie mu na drodze!
Miechowata klatka piersiowa Roberta H. Vane’a unosiła się i opadała.
– Niczego złego nie robię… – szepnął. Jego głos przypominał szuranie worka z martwym psem w środku, ciągniętego po chropawym podłożu. – Pokazuję jedynie ludzkiej rasie, jaka jest naprawdę…
– Jezu… Boże… Jezu… spali nas żywcem… – jęczał Vinnie.
– Rasa ludzka nie składa się z samego zła – oświadczył Jim. – W każdym z nas jest zarówno zło, jak i dobro. Ale ciebie to nie dotyczy.
– Jestem czystością – szepnął Robert H. Vane.
– Ty? Jesteś czystym złem. Ty i wszyscy ci ludzie cienie, których więzisz w swoich dagerotypach. Dobry Robert H. Vane leży w grobie, a tu pozostała jedynie jego paskudna część, czyli ty.
– Jestem oczyszczeniem!
– Nie rozśmieszaj mnie. Jesteś chodzącą zarazą.
– Na Boga, Jim, nie prowokuj go, bo spali nas żywcem! – krzyknął Vinnie.
– Jestem pięknem prostoty i obiektywizmu nieskażonej dobroci oraz nieskażonego zła – oświadczył Robert H. Vane.
Jim wpatrywał się w jego soczewkowate prawe oko i nagle uświadomił sobie, z jak ogromnym złem ma do czynienia. Czuł się jak człowiek, który obudził się w nocy i stwierdził, że w jego sypialni panuje absolutna ciemność. „Patrzę i osądzam, biorę to, co chcę mieć, i niszczą wszystko, czego nie chcę mieć, ponieważ mam do tego prawo”.
Robert H. Vane uniósł prawą rękę, która nie była ręką, ale staromodnym fleszem fotograficznym, wypełnionym zamiast magnezji jaskrawą energią zła. Vinnie miał rację – Vane zamierzał ich skremować, zredukować do popiołu i spalonych kości.
Co mówiła babcia Ruby?
ZŁO NIE LUBI NA SIEBIE PATRZEĆ.
Robert H. Vane zrobił jeszcze jeden chybotliwy krok do przodu. Sue-Marie z całych sil zaciskała oczy i pojękiwała cicho, a Cień modlił się. Nawet Edward powtarzał słowa Psalmu 23: „Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną. Twój kij i Twoja laska…”. Vinnie pochlipywał i pociągał nosem.
W tym momencie jedna z okutych mosiądzem nóg Roberta H. Vane’a stanęła na krawędzi leżącego na podłodze dagerotypu i Jim kątem oka dostrzegł krótki błysk.
ZŁO NIE LUBI NA SIEBIE PATRZEĆ.
– Oddział A! – powiedział głośno. – Simon mówi* [*Popularna amerykańska gra, w której grupa robi dokładnie to, co każe wybrany uprzednio „Simon”.]: „Weźcie po dagerotypie. Natychmiast!”.
– Co… – wymamrotała Sue-Marie, otwierając oczy.
– Róbcie to, co ja! Ale już! – rozkazał Jim.
Pochylił się, podniósł dwa dagerotypy i uniósł je na wysokość soczewkowatego oka Roberta H. Vane’a. Edward zrobił to samo, a zaraz po nim Cień, Philip i Randy. Tylko Vinnie wyglądał na zdezorientowanego.
– Vinnie! Podnieś dwie płyty i trzymaj je jak my!
Ale Vinnie w dalszym ciągu nie rozumiał, czego się od niego chce. Jim właśnie zamierzał podać mu jedną z płyt, kiedy Robert H. Vane wydał z siebie straszliwy wrzask, zatoczył się do tyłu i zaczął obracać soczewką, próbując uniknąć widoku własnej twarzy. Ale w każdym z czternastu dagerotypów, które trzymali jego przeciwnicy, widział swoje niewyobrażalnie obrzydliwe odbicie.
Pokręcił głową i próbował się odwrócić, jego nogi utknęły jednak w szparze między deskami podłogi i potknął się o rozrzucone dagerotypy. Srebrnoczarni ludzie cienie za jego plecami powpadali na siebie i między nimi zaczęły przeskakiwać poskręcane nitki elektryczności statycznej.
– To nie ja! – zaskrzeczał Robert H. Vane. – To nie ja! Nie ja! Ja jestem pięknem! Jestem pięknem!!!
Jim przysuwał srebrne płyty coraz bliżej soczewkowatego oka. Jego uczniowie robili to samo, podchodząc coraz bliżej.