Wtedy Vane błysnął. Światło było tak jaskrawe, że przez chwilę Janowi zdawało się, iż z całego świata – a także wnętrza jego własnej głowy – już na zawsze zniknie nawet najmniejsza drobina ciemności. Otoczyła go fala straszliwego gorąca, jakby wylano mu na głowę wiadro płonącej benzyny. Jego paznokcie, nieosłonięte posrebrzonymi płytami, były rozpalone niemal do czerwoności. Stojący obok Jima Vinnie nawet nie miał czasu krzyknąć. Jego włosy zapaliły się, a ciało gwałtownie skurczyło, gdy wyparował zawarty w nim płyn. Po chwili Vinnie zwalił się na podłogę z klekotem suchych kości. Ale to Robert H. Vane otrzymał główne uderzenie. Odbity od czternastu dagerotypów błysk zniszczył jego soczewkowate oko, usmażył twarz i zapalił zakrywający mu plecy czarny materiał. Vane rzucił się do tyłu, wściekle machając rękami, jego trzy nogi płonęły jasnym ogniem. Cieniste ja kłębiące się za jego plecami odskoczyły na podest schodów.
– Jestem… jestem… pięknem! – ryczał. Uniósł ponownie rękę flesz i przytrzymał ją drugą, aby nie dygotała.
– Uwaga! – wrzasnął Jim i w tym momencie Vane znów błysnął, jeszcze bardziej oślepiająco niż za pierwszym razem. Sue-Marie krzyknęła, kiedy gorąco oparzyło jej palce, a Freddy zaklął. Trzymali jednak mocno płyty i większość światła odbiła się od nich.
Robert H. Vane eksplodował z cichym sykiem, jakby uszło z niego powietrze. W całym pomieszczeniu rozprysnęły się kawałki płonącego materiału i drewna, a szczątki Vane’a spadły na podłogę między trzema płonącymi nogami.
Jim wypuścił dagerotypy z rąk i zaczął dmuchać na palce. Płyty nie osłoniły go całkowicie, więc doły nogawek spodni miał spalone, a z butów leciał dym.
Popatrzył na to, co pozostało z Roberta H. Vane’a, a potem przeniósł wzrok na swoich uczniów. Po raz pierwszy w życiu nie wiedział, co powiedzieć.
Od strony drzwi doleciał szelest. Zebrały się tam gęstym tłumem srebrnoczarne postacie – ciemne ja zwykłych mężczyzn i kobiet. Pod sufitem migotały nitki elektryczności statycznej, a w powietrzu unosił się odór ozonu, jakby za chwilą miała wybuchnąć burza.
– Niech mnie cholera… – jęknął Freddy. – Jak się stąd wydostaniemy?
Rozdział 18
– Może teraz, kiedy Vane zginął, nic nam nie zrobią? – zapytał Edward. – Może… jeżeli po cichu wyjdziemy… i pozwolimy im wrócić do płyt…
– Chyba żartujesz – powiedział Cień. – Wyglądają jak staromodny teatrzyk lalkowy, ale są zdrowo wkurzeni.
Jim zrobił krok w kierunku drzwi, ale cienie nie cofnęły się. Wręcz przeciwnie – zaczęły wchodzić do pokoju. Trzaski elektryczności stawały się coraz głośniejsze, widać też było skaczące po włosach i palcach srebrnoczarnych ludzi iskry.
– Co oni robią? – spytała Sue-Marie, tuląc się do ramienia Jima.
– Podejrzewam, że kumulują energię, aby spalić nas jednym wielkim błyskiem.
– Powinniśmy wybić okna – oświadczył Philip. – Jeżeli nie znoszą światła…
– Właśnie! – zawołał Freddy. – Widziałem to na filmie z Draculą. Kiedy zerwano zasłony, hrabia się rozpadł.
– Nie damy rady dostać się do szyb, człowieku – mruknął Cień. – Te siatki są nie-do-prze-bi-cia.
– Może powinniśmy zaatakować je jak futboliści? Wszyscy naraz.
– Pewnie… i skończyć jako kubełek z KFC. Jeden z cieni podszedł bliżej, za nim drugi i trzeci.
– Boże… – westchnęła Sue-Marie.
Człowiek cień prowadzący tłum srebrnoczarnych postaci był wysoki i miał poplątane, sięgające do ramion włosy. Pokręcił energicznie głową i jego oczy błysnęły jaskrawo. Kiedy po chwili ponownie pokręcił głową, błysk był jeszcze jaśniejszy. Jim, oślepiony, słyszał narastający powoli szum, jak w ładującym się fleszu. Cieniste ja przygotowywały się do ataku.
– Płyty! – krzyknął Jim. – Podnieście płyty i zasłońcie się nimi!
– Mowy nie ma, człowieku! – odkrzyknął Cień. – Mam tego dość! Żaden czarnogęby świr mnie nie upiecze!
– Sonny, stój! – zawołał Jim, ale Cień już ruszył naprzód jak taran i zepchnął pierwszego cienia na ścianę. Potem pchał następnych i przebijał się do schodów, waląc na boki łokciami i krzycząc głośno:
– Z drogi, świry! Słyszycie?! Spadajcie mi z oczu! Kiedy przeszedł mniej więcej pół drogi, błysnęło. Cień i otaczające go postacie zbielały. Po sekundzie ponownie błysnęło, po czym zaczęła się kanonada błysków, jakby Cień był witanym przez fotoreporterów gwiazdorem, przybywającym na premierę filmu. Z każdym błyskiem buchała kolejna fala gorąca.
– Nie! – wrzasnął Cień. Jego włosy płonęły, spod kaptura wypływał dym, ale on w dalszym ciągu przepychał się przez tłum, aż dotarł do drzwi po przeciwległej stronie korytarza.
Płomienie skakały mu po plecach, wszedł jednak do pokoju naprzeciwko, minął szeregi klatek i machając rękami jak wiatrak, z wrzaskiem szedł dalej. Nie można było zrozumieć, co krzyczy. Jim i jego drużyna słyszeli tylko jęk bólu i desperacji.
Po chwili dotarł do okna. Trzy albo cztery srebrnoczarne istoty trzymały go za ubranie, usiłując mu przeszkodzić, ale on, wijąc się jak piskorz, strząsnął je z siebie, po czym pochylił głowę i rzucił się na pomalowane na czarno szkło. Okno eksplodowało, a Cień zniknął w kuli ognia.
Jak na dany przez złote trąby znak, do środka wpadło światło – prosto na podest schodów. Fotograficzne istoty wydały z siebie chóralne wycie, zasłoniły oczy dłońmi i zaczęły się odsuwać od światła, nie udało im się jednak dotrzeć do mroku schodów. Padały na podłogę, kładły się jedna na drugiej jak posypywane solą ślimaki. Jim i Oddział A stali pośrodku pomieszczenia i patrzyli z obrzydzeniem, jak się skręcają i wysychają. Srebrnoczarny blask najpierw zamieniał się w lepką szarość, a potem w brudną biel, która po chwili znikała, jak obraz na blaknących na słońcu fotografiach. Ostatnie znikały czarne, wyszczerzone zęby.
Jim podszedł ostrożnie do drzwi i rozejrzał się wokół. Na schodach nikogo nie było. Zostali sami. Zniknęła nawet spalona kupka, która jeszcze niedawno była Robertem H. Vane’em, na podłodze leżała tylko poczerniała soczewka, mechanizm migawki i kilka mosiężnych zawiasików.
– Udało się – stwierdził Edward. – Cień nas uratował.
– Cień… – jęknął Randy.
Pobiegli schodami w dół, otworzyli frontowe drzwi i wyskoczyli na zewnątrz. Wokół Cienia zdążył się już zebrać tłumek przechodniów. Leżał na chodniku, przykryty kocem. Jego twarz, paskudnie spaloną, pokrywały czerwono-czarne plamy, a z tyłu głowy leciała krew, która powoli spływała do rynsztoka.
Jim ukląkł obok.
– Sonny? – wyszeptał chrapliwie, ale chłopak nie otworzył oczu.
– Po prostu sfrunął – powiedział siwy mężczyzna w szerokich szortach w kolorze khaki. – Okno się rozwaliło, a on wyfrunął, cały w ogniu jak wahadłowiec.
– Już dzwoniłem pod dziewięćset jedenaście – oznajmił młody człowiek w długim czerwonym fartuchu.
– Nie żyje? – spytała Sue-Marie.
Jim pomacał puls Cienia. Niczego nie wyczuł.
– Chyba nie…
– Co tu się stało? – spytała kobieta w sukience w kwiaty.
Jim wstał powoli. Miał twarz umazaną sadzą, a jego zlepione włosy sterczały jak grzebień kogucika.
– Nic dobrego, proszę pani – odparł.
Do pokoju przesłuchań wszedł porucznik Harris w towarzystwie detektywów Meada i Brossa. Przysunęli sobie krzesła, usiedli i popatrzyli na Jima z wyraźną udręką.
– Powiem szczerze – zaczął porucznik Harris – nie wierzymy w ani jedno pana słowo.