Выбрать главу

Tracił oddech, ciężar na piersi wypychał mu z płuc powietrze. Zamknął oczy i ciemność przybrała czerwoną barwę. Jego wargi były mocno zaciśnięte, ale bąbelki powietrza stale znajdowały ujście. Podobnie jak ciało, tonął jego umysł i czuł, że spada pionowo w dół. Nie było już czerwieni, tylko głęboka, wciągająca go ciemność, i przeżywał teraz swój powtarzający się, koszmarny sen. Jego ciało zapadało się w głębinie, małe, białe plamki, które znał, były twarzami oczekujących go na dole. Chciał go Pryszlak. Ale Pryszlak nie żył. Mimo to Pryszlak chciał go.

Teraz znajdował się prawie dwa metry pod powierzchnią oceanu, jego ciało było nieruchome, już przestało się szarpać, pogodzone ze śmiercią. Ostatnia srebrzysta perła powietrza wyleciała z jego ust i rozpoczęła długą, pospieszną podróż na powierzchnię oceanu. Wiele, wiele twarzy czekało na niego w dole: uśmiechały się i przyzywały go po imieniu. Był pomiędzy nimi Pryszlak, który przyglądał mu się w milczeniu. Dominie Kirkhope pożerał go oczami. Braverman – mężczyzna, który próbował go zastrzelić – i jego żona śmiali się. Inni, niektórych rozpoznał ze swojej wizji w Beechwood, chcieli go dosięgnąć pomarszczonymi od wody rękami.

Nagle na twarzy Pryszlaka pojawiła się złość i pozostali przestali się uśmiechać. Teraz zaczęli jęczeć.

Bishop czuł, że unosi się do góry, szybko zbliżał się do powierzchni. Nagle przestraszył się, że gwałtowna zmiana ciśnienia uwięzi bąbelki azotu w tkankach jego ciała i spotka go to, czego boi się każdy płetwonurek: choroba spowodowana dekompresją – „napady bólów mięśniowych”.

Wtem znalazł się nad powierzchnią, woda lała mu się z ust, łapał powietrze, kiedy mógł, dusząc się, gdy woda napływała mu do gardła. Silne ręce trzymały go za klapy marynarki i poprzez huk w uszach posłyszał krzyczący głos:

– Pod nim jest jeszcze jeden.

Wyciągnięto go z wanny i pozwolono, by upadł na mokrą, wyłożoną kafelkami podłogę. Wciągał powietrze, kręciło mu się w głowie. Przed nim pojawiła się twarz Crouchleya, jego bezwładne ciało zwisało z brzegu wanny,z ust lała mu się woda, jakby to był koniec rury odpływowej.

– Ten nie żyje – doszedł go daleki głos. Bishopa walono po plecach, aż zwymiotował resztę wypełniającej go wody. Postawiono go na nogi.

– Oprzyj się o mnie, ale spróbuj stanąć, chłopie. Wyciągniemy cię stąd!

Bishop starał się zobaczyć, kto mu pomaga, ale łazienka kręciła się w zawrotnym tempie. Chciało mu się wymiotować.

– Odsuńcie się!

Huknęło jak z armaty i zobaczył kawałki drewna, odpadające z framugi otwartych drzwi. Białe postacie popędziły z powrotem w mrok.

– Chodź. Bishop, musisz mi pomóc. Nic darń rady cię nieść.

Głos stał się bliższy, słowa bardziej wyraźne. Mężczyzna usunął ramie pod pachę Bishopa i podtrzymywał go. Bishop próbował się odsunąć, sądząc, ze mężczyzna był jednym z obłąkanych, ale uścisk się wzmocnił.

– Przestań, stary, jesteśmy po twojej stronic. Spróbuj iść, dobra? Ruszaj nogami.

Chwiejnym krokiem posuwali się do przodu i Bishop czuł, że szybko wracają mu siły.

– Równy facet – rozległ się czyjś głos. – W porządku, Mikę, myślę, że dojdzie do siebie. Trzymaj z tyłu ten cholerny tłum.

Chwiejnym krokiem weszli w ciemny korytarz i rozpoczęli pełen przeszkód marsz w kierunku schodów. Coś poruszyło się przed nimi w ciemności i mężczyzna idący przed Bishopem, i ten, który mu pomagał, strzelili w powietrze. Przez ułamek sekundy hol oświetlony był błyskiem wystrzału i Bishop zobaczył kulące się tam postacie szaleńców, przerażonych, ale gotowych rzucić się na nich.

Bishop i dwaj mężczyźni dotarli do zakrętu schodów, kiedy tłum zdecydował się zaatakować ich.

Wypadli z ciemności, jak duchy zwiastujące śmierć żałosnym zawodzeniem, zalali schody nieprzerwanym strumieniem ciał.

Bishop, nie podtrzymywany, przewrócił się w rogu i zobaczył, że obaj mężczyźni podnieśli rewolwery i strzelają do tłumu.

Okrzyki bólu i strachu dzwoniły po korytarzach wielkiego domu. Usłyszał odgłos padających ciał, ci z tyłu przewracali się o rannych, leżących z przodu. Coś gwałtownie spadło na jego wyciągniętą nogę i zaczęło ją wykręcać. Bishop kopniakiem odrzucił ciało.

Czyjaś ręka szarpnęła go za ramię i Bishop podciągnął się do góry, gotów do walki.

– Chodź, Bishop, idziemy dalej.

Z ulgą stwierdził, że była to ręka mężczyzny, który mu pomagał.

– Kim, do diabła, jesteście? – zdołał z siebie wykrztusić, gdy zeszli z następnej kondygnacji schodów. Na dole było jaśniej, ale mężczyzna, który ich prowadził, przycisnął kontakt. Światło zalało hol i schody.

– Teraz to nie ma znaczenia – odpowiedział mężczyzna, który go prowadził. – Najpierw się stąd wydostańmy. Nagłe uderzenie o schody za plecami zmusiło ich do odwrócenia się. Nad nimi stał pielęgniarz, który wcześniej próbował zaatakować Bishopa żelaznym prętem. Wciąż trzymał go w ręce.

Rozległ się strzał i tuż nad kolanem jego biały uniform zamienił się w czerwony strzęp. Noga mu się zgięła i upadł do tyłu, na schody, pręt z hałasem potoczył się na dół. Chwycił się za nogę, dygocząc z bólu. Za nim, wokół kręconych schodów, skradali się inni, ich oczy były szeroko rozwarte, pełne strachu.

Bishop i dwaj mężczyźni cofnęli się do następnej kondygnacji schodów, które miały ich zaprowadzić na parter. Jego ubranie było ciężkie od wody, ale noradrenalina znów zaczęła w nim krążyć, dając mu siłę, której potrzebował.

Na dole czekały dwie kobiety. Niższa wylewała na szerokie schody jakiś płyn z puszki. Cofnęła się, stawiając puszkę obok swoich nóg, i uśmiechnęła się do koleżanki. Wyższa kobieta zapaliła zapałkę i rzuciła ją na schody.

Benzyna zapłonęła oślepiającym błyskiem i trzej mężczyźni na górze osłonili rękami twarze przed bijącym żarem. Płomienie pożądliwie wspinały się po drewnianych schodach w ich kierunku, a ponad nimi mogli zobaczyć dwie wycofujące się kobiety, które uśmiechały się szeroko z zachwytem.

– Nie możemy zejść na dół – krzyknął jeden z mężczyzn. – Musimy się wydostać inną drogą. Na pewno jest tu jakieś zapasowe wyjście.

Bishopowi wciąż kręciło się w głowie, ale w chaosie usłyszał, jak jeden z mężczyzn mówił:

– Dasz radę, Bishop? Spróbujemy dostać się do tylnego wyjścia.

Skinął głową i wszyscy trzej, jak jeden mąż, odwrócili się, gotowi biec na tył budynku. Łańcuch biało odzianych ludzi zastąpił im drogę.

Pacjenci posuwali się do przodu, ich białe koszule czerwieniały w blasku wznoszących się płomieni, i Bishop zauważył, że wśród nich była Lynn.

– Lynn! To ja, Chris! – krzyknął, wyprzedzając dwóch mężczyzn, by poprosić ją błagalnym głosem: – Chodź z nami, Lynn, zanim wszystko się spali.

Przez chwilę wydawało mu się, że w oczach Lynn zobaczył iskierkę zrozumienia, tak jakby go poznała, ale nawet jeśli uświadomiła sobie kim on jest, to pamięć odnowiła tylko jej nienawiść. Oderwała się od tłumu i podbiegła do niego, machając rękami z rozczapierzonymi palcami, przypominającymi szpony. Był tak osłabiony, że nie mógł jej zatrzymać; upadł i Lynn przewróciła się o niego. Jej ręce czepiały się kurczowo schodów, gdy zaczęła ześlizgiwać się w dół, w kierunku płomieni; Bishop rozpaczliwie próbował złapać ją za kostkę. Dotknął jej pięty, ale noga zniknęła, zanim zdążył ją chwycić. Krzyk przebił się przez wszystkie inne dźwięki, gdy ześlizgnęła się w ogień, a jej włosy i nocna koszula stanęły w płomieniach. Miotające się ciało zniknęło w piekle i krzyk urwał się nagle. Coś wyleciało z płomieni i spadło do holu, sczerniały, zwęglony kształt, który w niczym nie przypominał ludzkiego ciała. Szybko pokrył go rozprzestrzeniający się ogień.