Członkowie kongregacji posuwali się gęsiego, każdy z nich trzymał plastikowy puchar, który wręczono mu przy wejściu do świątyni. Brat Martin uśmiechał się dobrotliwie, gdy go mijali. Czterdziestoparoletnia kobieta z twarzą zalaną łzami i cieknącym nosem rzuciła się na niego. Pomocnicy oderwali ją od brata Martina i delikatnie odprowadzili, uspokajając słowami, których prawie nie słyszała. Ze spuszczonymi oczami podszedł do niego sześćdziesięcioletni mężczyzna.
– Boję się, bracie Martinie – powiedział. Brat Martin wyciągnął ręce i dotknął ramion swego ucznia.
– Wszyscy się boimy, bracie… – Jak on, do cholery, ma na imię? -…drogi przyjacielu, ale nasz strach wkrótce się zamieni w wielką radość. Zaufaj mi. Rozmawiałem z Ciemnością. – Teraz rusz się, ty głupi skurwysynu, zanim wystraszysz innych.
Nie mógł dopuścić, by choć na chwilę został zakłócony nastrój euforii, nawet tak pełnej napięcia euforii; jeżeli jeden wpadnie w panikę, inni pójdą w jego ślady. Potrzebował ich wszystkich, chciał mieć ich siłę, gdyż on naprawdę rozmawiał z Ciemnością. Czy też przynajmniej roiło mu się, że z nią rozmawiał. A to oznaczało to samo.
Ciemność pragnęła go, ale pragnęła także jego ludzi. Im więcej istnień pochłonie, tym stanie się silniejsza. Brat Martin, alias Marty Randall, był szczęśliwy, że werbuje nowe siły dla Ciemności.
Strumień ludzi podchodzących w zorganizowanym szeregu do czary i wracających na swoje miejsca, osłaniał skradającego się do wyjścia brata Johna; również mrok wypełniający wnętrze pozwalał mu się skryć. Jednak w każdej chwili spodziewał się usłyszeć brata Martina przywołującego go z powrotem, i im dalej odsuwał się od przywódcy, tym bardziej się denerwował. Oblizał wargi, czując kompletną suchość w gardle. Niektórzy z tłumu przyglądali mu się i musiał kiwać głową i uśmiechać się do nich uspokajająco. Dziękował Bogu, że światło było tak słabe, gdyż dzięki temu nie mogli zobaczyć potu, który spływał mu po twarzy. Brat Samuel wciąż stał w pobliżu otwartych drzwi i brat John zbliżył się do niego ostrożnie. Ten człowiek był gorliwym wyznawcą, frajerem gotowym oddać życie za swego przywódcę, białym, którego mózg funkcjonował wyłącznie pod czyimś kierunkiem. Właśnie takim gnojkiem, jakiego Randall potrzebował do pilnowania innych. Wielki mężczyzna zadarł do góry głowę jak zaciekawiony labrador, kiedy zbliżył się brat John. Nie lubił czarnych, a szczególnie nie lubił brata Johna. Murzyn zawsze się głupio uśmiechał, jakby przez cały czas doskonale się bawił.
Brat John pochylił się do przodu i szepnął do wielkiego ucha mężczyzny.
– Brat Martin chce, żebyś przeszedł do przodu, bracie Samuelu, i wypił napój razem z innymi. Uważa, że potrzebują twojej zachęty.
Brat Samuel rzucił zaniepokojone spojrzenie na zebranych, którzy byli ledwo widoczni w nikłym świetle. Z kilku gardeł wydobył się głęboki jęk, a kilkanaście kobiet otwarcie zawodziło. Włożył rękę do kieszeni marynarki i zacisnął palce na znajdującym się w niej pistolecie. Brat Martin uprzedził go, że może zaistnieć konieczność przekonania niektórych wiernych, by zrobili to, czego się od nich wymaga. Ale powiedział mu także, że ma czekać do ostatka, po prostu na wypadek, gdyby któregoś z nich nie zabiła trucizna, lub gdyby tylko udawał, że ją wypił. Odpowiedzią na to miała być kula w łeb. Dlaczego brat Martin zmienił zdanie?
– Kazał mi stać przy drzwiach.
– Wiem, bracie Samuelu – powiedział cierpliwie Murzyn, zdając sobie sprawę, że zaczynają uginać się pod nim nogi.
Z przodu dochodził do niego głos Randalla, ponaglającego ludzi do koncentracji, do przyjęcia Ciemności w siebie.
– Zmienił zdanie. Potrzebuje cię tam, bracie.
– Kto będzie pilnował drzwi? Kto będzie uważał, aby nikt nie wyszedł?
– Nikt nie wyjdzie. Wszyscy chcą pójść w ślady brata Martina.
Chytry wyraz pojawił się na twarzy wielkiego mężczyzny.
Murzyn nie uśmiechał się jak zwykle i z tak bliskiej odległości widać było, że się poci. Brat John boi się.
– Dlaczego zatem brat Martin potrzebuje mnie tam, jeżeli wszyscy chcą się do niego przyłączyć.
O cholera. – Kilku potrzebuje twojej pomocy, bracie Samuelu. Nie wszyscy są tak silni jak ty.
– Czy jesteś tak silny jak ja, bracie Johnie? Czy potrzebujesz pomocy?
Ciemnoskóry mężczyzna próbował opanować drżenie rąk.
– Nie, bracie Samuelu. Chodzi o innych. A teraz, bracie, zrób to, o co cię prosi mistrz, idź do niego. Wścieknie się, jeśli nie przyjdziesz.
Wielki mężczyzna wydawał się niezdecydowany. Spojrzał w kierunku brata Martina, nie wyciągając broni z kieszeni marynarki.
Brat John przeklinał się w duchu za to, że nie odszedł wcześniej. Powinien zniknąć, gdy tylko Randall rozpoczął tę zwariowaną samobójczą gadaninę. Fascynował go ten pomysł od czasu masowej samozagłady sekty Ludzi Świątyni w Gujanie, kilka lat temu, i zapalił się do niego jeszcze bardziej po innym grupowym samobójstwie, które miało miejsce na przedmieściach Londynu, mniej więcej rok temu. W ciągu ostatnich tygodni ta myśl przerodziła się w obsesję, tak jakby odkrył ostateczną prawdę. O Chryste! Powinien był zwiać, gdy Randall kazał mu zdobyć cyjanek. Nie wierzył, że on naprawdę chce iść na całość. Nie powinien tu być wtedy, kiedy wszyscy usiądą dookoła, patrząc głupio na siebie, czekając, aż padną jak muchy. Nie będzie to zabawne ani dla nich, ani dla brata Martina.
– Pospiesz się, bracie Samuelu, nie każ mu czekać.
Na nieszczęście dla ciemnoskórego mężczyzny, brat Martin oczyma szukał go w tłumie. Miał wrażenie, że w ciągu ostatnich dni wiara brata Johna nieco się zachwiała. Potrzebował pomocy, może przymusu. Ostatnio stał się powodem troski, jego entuzjazm dla brata Martina wydawał się słabnąć. Może powinien pierwszy spróbować nektaru przyszłego życia.
– Bracie Johnie, nie widzę cię. Gdzie jesteś? Murzyn jęknął w duchu.
– Tutaj, bracie Martinie – powiedział głośno.
– Wysuń się na czoło, bracie, abyśmy mogli cię widzieć. Ty dostąpisz zaszczytu poprowadzenia nas wszystkich.
– Ja, ja nie zasługuję na taki zaszczyt, bracie Martinie. Tylko ty możesz nas poprowadzić.
Brat John oblizał wargi i nerwowo spojrzał na drzwi. Brat Martin zaśmiał się.
– Wszyscy na to zasługujemy! Chodź, wypij pierwszy.
Podszedł do ogromnej czary i zanurzył swój biały puchar w ciemnoczerwonym płynie, następnie podał go Murzynowi. Głowy zaczęły się zwracać w kierunku brata Johna. Jakby zgadując jego zamiar, brat Samuel zastawił wejście swoim wielkim ciałem, odcinając mu drogę ucieczki.