Jessica szybko szła korytarzem, serce waliło jej jak młotem. Zadzwoniła właśnie do dyrekcji Zespołu Badań Metafizycznych w Sussex; nigdy nie słyszeli o człowieku nazwiskiem Ferrier. Zbliżyła się do gabinetu ojca i naciskając klamkę pchnęła drzwi, przygotowana na to, że będzie jej głupio, jeśli ten człowiek i ojciec będą po prostu pogrążeni w rozmowie. Czuła jednak instynktownie, że tak nie jest. Krzyknęła przerażona, kiedy zobaczyła, jak mały, stojący za Kulekiem mężczyzna, trzęsąc się z wysiłku, zaciska coraz mocniej cienki, skórzany pasek okręcony dookoła szyi ojca. Jacob trzymał jedną rękę na gardle, ściskając palcami prowizoryczną garotę, jak gdyby wyczuł intencje napastnika chwilę wcześniej, niż tamten go zaatakował. Jego mocno czerwona twarz stawała się purpurowa, z otwartych ust wystawał język, niewidzące oczy wychodziły z orbit, jakby w głowie rozwijał się pasożyt i wypychał wszystko na zewnątrz. Gdy przez zaciśniętą tchawicę chciał zaczerpnąć powietrza, z gardła wydobył się krótki, astmatyczny charkot.
Jessica podbiegła do przodu, bojąc się, że przyszła za późno. Wydawało się, że niski mężczyzna nie zauważył jej obecności, kiedy chwyciła go za nadgarstki, próbując je odciągnąć, by złagodzić ucisk paska. Ale nie miała szans, był silniejszy, niż wskazywał na to jego wygląd. Zaczęła go walić po twarzy, kiedy nagle uświadomiła sobie, że ojciec przestał łapać powietrze. Ferrier odwrócił głowę, aby przynajmniej częściowo uniknąć jej wściekłych ciosów, ale wciąż dusił, wciąż ciągnął za skórzany pasek, wciąż jego ciało drżało z wysiłku.
Jessica krzyknęła, wiedząc, że przegrywa. Ciągnęła go za włosy, drapała po oczach, ale nie odniosło to żadnego skutku: przypominał robota, który nic nie czuje i jest kierowany przez kogoś z zewnątrz. Zrozpaczona, rozejrzała się dokoła w poszukiwaniu jakiegoś przedmiotu, którego mogłaby użyć przeciw niemu. Na biurku leżał błyszczący, srebrny nóż do papieru.
Jessica jak szalona chwyciła go i zamierzyła się na mężczyznę. Zawahała się na moment, zamiar budził w niej odrazę, ale wiedziała, że nie ma wyboru. Wąskie ostrze zagłębiło się w szyi Ferriera, tuż nad kością ramieniową.
Nagle zesztywniał i przez chwilę jego oczy patrzyły na nią z niedowierzaniem. Później zaszły mgłą i Jessica z przerażeniem zobaczyła, że jego ręce wzmacniają uścisk. Nóż wystawał mu z szyi, tylko połowa ostrza zagłębiła się w ciele. Jessica krzycząc rozpaczliwie, z furia rzuciła się na niego, waliła po zwróconej w jej kierunku twarzy, wpychała nóż, by wszedł jeszcze głębiej, modląc się, aby ostrze przebiło główną tętnicę.
Mały mężczyzna zadrżał, kolana się pod nim ugięły. Po chwili wyprostował się, jakby odzyskał siły. Puścił jeden koniec paska, by owinąć go dookoła ręki, i odepchnął dziewczynę na bok. Jessica zatoczyła się na półki z książkami, oczy miała zamglone bólem i wypełnione łzami bezsilności.
– Przestań – krzyknęła. A następnie jęknęła: – Proszę, przestań.
Ale obie ręce raz jeszcze pociągnęły za pasek.
Usłyszała szybkie kroki na korytarzu i nagle, jak zbawienie, w drzwiach pojawili się ludzie. Dwóch mężczyzn i kobieta, zaglądająca im przez ramię, byli członkami Instytutu.
– Zatrzymajcie go! – błagała.
Stanęli przerażeni, ale jeden z nich, wysoki, z siwą brodą, zazwyczaj bojaźliwy i powolny w działaniu, rzucił się do przodu, łapiąc po drodze krzesło. Nie tracąc szybkości podniósł je ponad blat biurka i na wpół rzucając, na wpół pchając uderzył nim Ferriera w twarz. Poprzeczki krzesła trafiły mężczyznę w czoło, rzucając go do tyłu na znajdujące się za nim okno: szkło rozprysło się na zewnątrz, ciało zawisło na oknie, wyciągnięte ręce usiłowały chwycić się framugi. Zdawał się obserwować je przez chwilę – ich ruchy na moment zastygły, nagle jego palce rozkurczyły się i zaczął opadać do tyłu, nogi uniósł do góry i zniknął za parapetem.
Jessica nie była pewna, czy naprawdę słyszała odrażający odgłos rozbijającej się o chodnik głowy, gdyż stojąca w pokoju kobieta krzyczała histerycznie, ona zaś podbiegła do ojca, który teraz runął na podłogę. Ale jej umysł zakodował ten dźwięk, wyimaginowany lub nie.
Anna schowała karty i szła właśnie do salonu dowiedzieć się, czy pani każe jej podać herbatę dla siebie i swoich gości, gdy uśmiech zniknął z jej ust, ustępując miejsca bezgranicznemu zdumieniu. W holu pojawiła się panna Kirkhope, czołgając się na czworakach; coś złego działo się z jej twarzą, coś zniekształcało jej rysy. Oczy patrzyły błagalnie na Annę, chuda, żylasta ręka wyciągnęła się w jej kierunku; z twarzy, na której trzaskała i rozrywała się skóra, wydobywał się słaby, kraczący dźwięk.
Zdziwienie Anny zamieniło się w przerażenie dopiero wtedy, gdy zobaczyła gości panny Kirkhope: dwie kobiety wychodzące z pokoju za jej czołgającą się panią, każda z nich trzymała coś, co wyglądało jak małe buteleczki z przezroczystym płynem. Mogły zawierać wodę – płyn wyglądał niegroźnie – ale stara dama z przerażeniem potrząsnęła głową, gdy wyższa kobieta uśmiechnęła się i podniosła buteleczkę. Panna Kirkhope próbowała odsunąć się, ale kobieta cisnęła w jej stronę buteleczką, płyn rozlewając się oblewał z głośnym sykiem głowę i plecy staruszki. Anna podniosła ręce do ust, gdy usłyszała nikły, skwierczący dźwięk i zobaczyła jak coś, co przypominało małe smugi wijącej się pary, unosi się z wilgotnych plam.
Panna Kirkhope wygięła ramiona do tyłu, jej rozpaczliwe jęki zachęciły służącą do zrobienia paru kroków naprzód. Ale odwaga opuściła ją, gdy ujrzała, jak niższa kobieta zbliżyła się do starej damy i kopnęła ją w plecy. Anna opadła na kolana i złożyła w błagalnym geście dłonie, widząc, że kobieta stanęła okrakiem nad leżącym ciałem panny Kirkhope i powoli, nieprzerwanym strumieniem, wlewała zawartość butelki w otwarte, odwrócone ku niej usta.
Annę poraziły przerywane gulgotem krzyki, przechodzące stopniowo w niski, chrapliwy dźwięk, jakby wypaliły się struny głosowe. Odkryła, że nie może się podnieść nawet wtedy, gdy poczuła, że jej uda stają się wilgotne, a podłogę dookoła stóp zalewa mocz. Nawet wtedy, gdy wyższa kobieta, stale się uśmiechając, zbliżyła się do niej, kropiąc przed nią płynem z buteleczki, jak święconą wodą. Nawet wtedy, gdy pierwsza kropla kwasu dotknęła jej skóry i zaczęła ją palić.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Peck z niedowierzaniem spojrzał zza biurka na Bishopa.
– Czy zdaje pan sobie sprawę, jak nieprawdopodobnie to wszystko brzmi?
Bishop kiwnął głową, nie usprawiedliwiając się – Sam nie mogę w to uwierzyć.
– Ale dlaczego człowiek, który pana zupełnie nie znał, chciał pana zamordować?
– Braverman był członkiem sekty Pryszlaka. Nie wszyscy popełnili samobójstwo. Część z nich została, aby kontynuować jego dzieło.
– Które polegało na zabijaniu ludzi?
– Nie wiem, inspektorze. Może byliśmy zbyt blisko odkrycia prawdy.
– Prawdy o czym?
– O przyczynie masowego samobójstwa – odpowiedziała Jessica, tłumiąc gniew. – Mój ojciec wierzy, że musi być powód, dla którego Pryszlak i członkowie jego sekty popełnili samobójstwo.
Peck usiadł wygodniej na krześle i drapiąc kciukiem swędzący go koniec nosa, przez chwilę w milczeniu przyglądał się dziewczynie. Była blada i zmartwiona, jej wygląd sugerował, że łatwo załamuje się w trudnej sytuacji. Ale Peck wiedział, że tak nie jest; zbyt długo miał do czynienia z różnymi ludźmi, aby dać się zwieść pozorom. Dziewczyna była o wiele silniejsza, niż się wydawało.
– Ale w dalszym ciągu nie macie pojęcia, o co tutaj chodzi? – spytał.
Jessica pokręciła głową.
– Powiedziałam panu, że wiele lat temu Pryszlak przyszedł do mojego ojca z prośbą o pomoc, ale mój ojciec odmówił.
– Czy sądzi pani zatem, że to może być rodzaj perwersyjnej zemsty? Że następcy Pryszlaka wypełniają polecenia nawet po jego śmierci?