Выбрать главу

Kobiety z zadowoleniem popatrzyły na siebie.

– Myślę, że zauważy pan znaczną poprawę, panie Bishop – powiedziała wyższa. – Zechce pan pójść za mną?

Poszli w kierunku szerokich schodów, które prowadziły na pierwsze piętro, niższa kobieta z rękami w kieszeniach lekarskiego fartucha podążała za Bishopem. Gdy wchodzili po schodach, wyższa kobieta próbowała podtrzymać rozmowę, ale prawie jej nie słuchał; myślał o Lynn. Również pierwsze piętro oświetlała tylko mała lampka, stojąca na stoliku w odległym końcu korytarza. Panujący tu mrok podziałał na niego przygnębiająco. Nie zdawał sobie sprawy, że po godzinach przyjęć ograniczają światło do minimum; wywoływało to bardziej przygnębiające niż uspokajające wrażenie. Gdy przechodzili przez korytarz, otworzyły się drzwi i zobaczył pokój, pogrążony w całkowitej ciemności: mniejsza kobieta szybko podeszła i wykonała ręką taki ruch, jakby kogoś delikatnie wpychała z powrotem do łóżka. Wysoka kobieta uśmiechnęła się słodko do Bishopa, jak gdyby nic się nie stało.

W klinice dla psychicznie chorych Bishop zawsze czuł się nieco niepewnie, co było zupełnie naturalne; ale o tak późnej porze, bez spieszących się jak zwykle gości i krzątającego personelu, było tu jeszcze gorzej. Zaschło mu w gardle i zastanawiał się, czy napięcie spowodowane jest troską o Lynn, czy tym, że zaczynał bać się tego miejsca. Był ciekaw, co się znajduje za drzwiami, które mijali, co się dzieje w zmienionych umysłach ludzi, którzy tam przebywają.

– Jesteśmy na miejscu.

Wyższa niewiasta zatrzymała się przed pokojem, który, jak wiedział, Lynn dzieliła z trzema innymi lokatorkami. Sale w Fairfield były kilkuosobowe, lekarze niechętnie rozdzielali swych podopiecznych, choć ograniczali do minimum ich liczbę w pokojach.

– Czy nie będziemy przeszkadzali innym? – spytał Bishop.

– Śpią twardo, sprawdzałam przed pana przyjazdem. Proszę wejść, żona czeka na pana.

– Czy jest z nią doktor Crouchley?

– Wkrótce przyjdzie. Chce, żeby państwo przez chwilę byli sami.

Bishopowi rozjaśniła się twarz, zaczął opuszczać go niepokój.

– Czy ona jest…?

Kobieta w białym fartuchu położyła palec na ustach, uśmiechnęła się przyjemnie, a jej oczy zaiskrzyły się na widok jego oczekiwania. Powiedział cicho – dziękuję – i wszedł do pokoju. Drzwi zamknęły się za nim.

Łóżko Lynn znajdowało się pod oknem, w rogu pokoju, i na szafce przy łóżku stała niewielka nocna lampka. Leżała wsparta na poduszkach, z głową przechyloną w jedną stronę, jakby zasnęła czekając na niego. Szedł na palcach, świadom obecności szarych, śpiących postaci, oczy miał pełne łez, w gardle wciąż czuł suchość.

– Lynn? – powiedział miękko, kiedy podszedł do niej. – Lynn, nie śpisz?

Dotknął jej ręki, leżącej na kołdrze, i delikatnie nią potrząsnął. Wolno przekręciła głowę i w słabym świetle zobaczył szeroki uśmiech na jej twarzy. Zesztywniał i poczuł, że wszystko mu się skręca w środku.

– Lynn?

Jej oczy ciągle miały obłąkany wyraz. Uśmiech odzwierciedlał jej szaleństwo. Zaczęła siadać i był świadom, że z tonących w mroku sali łóżek podnoszą się inni. Ktoś prychnął.

Wargi Lynn były wilgotne i błyszczały w mroku, kiedy odsunęła pościel i starała się go dotknąć. Siłą woli powstrzymał się od cofnięcia.

– Nie wychodź z łóżka, Lynn.

Jedną nogę wysunęła spod kołdry. Jeszcze szerzej się uśmiechnęła.

Ręką dotknęła jego ramienia.

– Lynn! – krzyknął, gdy błyskawicznie podniosła drugą rękę, wbijając mu w twarz paznokcie.

Śmiała się, to wcale nie była Lynn: rysy twarzy miała te same – te same usta, ten sam nos, te same oczy – ale były one zniekształcone, wykrzywione przerażającym grymasem; ktoś inny, coś innego kryło się za tymi dzikimi oczami.

Chwycił ją za nadgarstki i trzymał z dala od siebie, jej ciało gwałtownie zaczęło się poruszać. Krzyk zmieszał się ze śmiechem, gdy wierzgnęła nogą w jego kierunku, kłapiąc zębami jak wściekły pies. Popchnął ją z powrotem na łóżko, jej siła odebrała mu odwagę, jej stan przeraził go. Cholerni głupcy! Dlaczego ciągnęli go tu? Żeby to zobaczył?

Czy oszukała ich i uwierzyli, że nastąpiła zmiana na lepsze? Czy po prostu na jego widok znów się jej pogorszyło?

Leżała teraz na łóżku, waląc głową o poduszki, skopując powyżej ud cienką, nocną koszulę. Syczała i pluła na niego, bąbelki śliny rozmazywały mu się na twarzy. Miał niejasną świadomość tego, że z ciemności wyłaniają się i zbliżają do niego inne postacie, ale bał się puścić nadgarstki żony, bał się tych przypominających pazury paznokci.

Jego głowa odskoczyła do tyłu, gdy czyjaś dłoń chwyciła go za włosy; pokręcił szyją, próbując się uwolnić. Ale ręka trzymała mocno, a inna zaciskała się na jego gardle. Bishop musiał puścić Lynn i złapać rękę, która ściskała jego szyję. Lynn natychmiast zeszła z łóżka, zbliżyła się do niego, młócąc rękami, znów szarpiąc go zębami. Zwalili się razem na podłogę, kobieta za nim rozluźniła uścisk na jego gardle, ale wciąż trzymała go za włosy, tuż u nasady głowy. Oczy przesłaniała mu mgła, zamrugał, by lepiej widzieć i przekoziołkował, pociągając za sobą Lynn; kobieta drapała go drugą ręką.

Udało mu się podnieść nogę i kopnął Lynn, okrzyk bólu zabrzmiał tragicznie w jego uszach, ale wiedział, że nie ma wyboru. Odskoczyła od niego gwałtownie. Zwrócił się do kobiety, która wciąż kurczowo się go trzymała. Silny cios w plecy oszołomił ją i wstrząśnięta wrzasnęła. Nawet w ciemności widział, że była to staruszka o białych, skręconych, jakby usztywnionych włosach.

Czyjaś naga stopa kopnęła go w policzek i szturchnęła w bok. Stały nad nim dwie kobiety, odziane w nocne koszule, ich twarze jak maski okryte były pełnym nienawiści uśmiechem. Pobiegły przed siebie, tupiąc nogami i triumfalnie krzycząc. Jakieś ciało zwaliło się na niego i czyjeś zęby zagłębiły się w jego szyi. W koszmarnym zamieszaniu poznał, że była to Lynn. Rozerwał jej uścisk, ale poczuł, że rozszarpała mu skórę, z której spłynęła na kołnierzyk strużka krwi. Chwycił nogę, która uciskała mu pierś, i wykręcił ją z całej siły. Stojąca nad nim kobieta z krzykiem przewróciła się do tyłu. Uklęknął na jednej nodze i podniósł się do góry, pociągając za sobą Lynn; jakaś postać wyrosła przed nim i zaczęła bić go po twarzy zaciśniętymi pięściami. Walnął, uderzając kobietę w czoło, aż poleciała do tyłu, w ciemność. Trzymał przy sobie Lynn, przyciskając ją mocno i więżąc jej dłonie. Białowłosa kobieta, jak duch wyłaniający się z mgły, wolno skradała się w jego kierunku. W wyciągniętych przed sobą rękach trzymała coś, co wyglądało jak zwinięte prześcieradło; wiedział, że skręcony całun ma owinąć się wokół jego szyi. Niemal się przewrócił, kiedy z ulgą zobaczył, że drzwi za nią zaczynają się otwierać i nikłe światło z korytarza rzuca niewyraźne cienie w głąb pokoju.

Stały tam dwie kobiety, które go tu przyprowadziły – wysoka i niska.

– Dzięki Bogu – powiedział Bishop.

Jęki, chichoty, krzyki i wicie się Lynn – wszystko nagle ustało. Nawet stara kobieta, trzymająca zwinięte prześcieradło, zatrzymała się i spojrzała za siebie przez ramię. Wysoka kobieta weszła do pokoju, a niska podążyła w jej ślady. Obie przesunęły się na bok, otwierając szeroko drzwi, i usłyszał, jak wysoka powiedziała:

– Przyprowadźcie go.

Pokój wypełniły obłąkane, wymachujące rękami postacie z piekła – kobiety miały na sobie proste, niekształtne koszule, które służyły im za szlafroki, mężczyźni byli podobnie ubrani. Bishop cofnął się, niemal wierząc, iż wszedł w koszmarny sen.

Lynn uwolniła się; nagle zarzucono mu na szyję zwinięte prześcieradło i związano je mocno. Popchnięto go” ‹do przodu i otoczyła go wrzeszcząca masa ciał – ręce rozrywały mu ubranie, pociemniałe twarze szaleńców pojawiały się przed nim i znikały, gdyż coraz to inni chcieli ujrzeć swoją ofiarę. Ogłuszony krzykami Bishop walił ich na oślep, jego pięści zatapiały się w mięsiste części ciała, czasami trafiały w twardą kość. Tych, którzy się przewracali, natychmiast zastępowali inni; zaczął słabnąć, próbował czepiać się ich kaftanów, by uchronić się przed upadkiem.