Bishop niemal krzyknął z ulgi; nigdy nie przypuszczał, że tak się ucieszy na widok Pecka. Mocniej przytrzymał kobietę, która wciąż wpatrywała się pustym wzrokiem przed siebie, i ruszył naprzód; dołączył do niego Peck, pomagając mu nieść medium.
– Myślałem, że już mnie wzięło – powiedział głośno Peck. – Nie mogłem się ruszyć, jak po narkozie, tylko nie było tak przyjemnie. Wystraszyłem się na śmierć. Niech się pani nas trzyma, panno Kulek. Zaraz się stąd wydostaniemy!
Dalej teren oświetlał pierwszy reflektor, który udało się znowu uruchomić. Bishop odwrócił głowę, by nań spojrzeć. Plac przypominał pole walki – żołnierze bili się z żołnierzami, policjanci z policjantami i wszyscy ze wszystkimi. Pojawili się tu ludzie, których przedtem nie było. Kobiety i mężczyźni kulili się, osłaniając rękami oczy przed rażącym światłem. Bishop nie miał pojęcia, skąd przyszli, ale było oczywiste, że są to ofiary Ciemności. U ich stóp leżały ciała policjantów i żołnierzy, których zaatakowali. Nie miał pewności, ale jedna z leżących postaci przypominała samego komisarza policji.
Przeszli przez ruiny na mały betonowy placyk. Kiedyś był tu parking dla przyjeżdżających do Beechwood samochodów. Bishopowi zdawało się, że dopiero wczoraj był tu po raz pierwszy. Tyle się jednak wydarzyło od czasu tej wizyty, że równie dobrze mogły od niej minąć długie lata.
Willow Road i ruiny Beechwood stanowiły oazę światła w tej rozległej części miasta. Łuna, rozjaśniająca nocne niebo, była widoczna w promieniu wielu mil. Zdziwieni ludzie patrzyli przez okna na odblask świateł, nie wiedząc, dlaczego ich ulice pogrążone są w absolutnej ciemności. Niektórzy wychodzili z domów, wyłaniali się z kanałów i różnych mrocznych miejsc, kierując się ku światłu, wiedząc już, co tam znajdą.
Bishop zmrużył oczy, oślepiony reflektorami; poganiały go krzyki, wrzaski, odgłos wystrzałów. W pośpiechu dotarli do pierwszego samochodu i niemal wpadli na maskę.
– Tędy, szefie – doszedł ich znajomy głos.
Otaczali ich policjanci, jedni w mundurach, drudzy po cywilnemu. Peck poprowadził małą grupkę ku Roperowi stojącemu przy samochodzie.
– Cholera, ale się tam mordują – powiedział detektyw. – Nie sądziłem, że wam się uda.
– Ja też nie – odpowiedział Peck. – Zawiadomiłeś dowództwo?
– Taak, podeślą nam, kogo będą mogli. Mają jednak problemy: znowu coś się zaczęło na mieście. Peck przywołał umundurowanego sierżanta.
– Niech podjedzie tu jeszcze jeden samochód, by oświetlić teren. Inne niech staną dookoła, tak byśmy byli otoczeni jasnym kręgiem światła. Starajmy się jak najdalej trzymać tych oszalałych włóczęgów lub przynajmniej miejmy na nich oko.
Odruchowo schylili głowy, gdy w pobliżu nich na drodze roztrzaskała się butelka. Usiłowali dojrzeć, kto ją rzucił, ale oślepiły ich światła innego samochodu. Następna butelka przecięła powietrze i trafiła w ramię ubranego po cywilnemu policjanta. Mężczyzna upadł na kolano, ale po chwili się podniósł, najwidoczniej nie został poważnie zraniony. Niewyraźne postacie przemknęły przez snop światła i znowu zniknęły w otaczającej ciemności. Peck wiedział, że musi szybko zorganizować swoich ludzi – ich strach wzrastał, ponieważ nie bardzo wiedzieli, co mają robić.
– Bishop, chcę, żebyście się wynieśli z tej części miasta. Mój kierowca Simpson zabierze was na drugą stronę rzeki.
Bishop pomyślał, że może Kulek będzie się opierał poleceniom Pecka, ale gdy się odwrócił, na twarzy niewidomego mężczyzny zobaczył wyraz całkowitej rezygnacji.
– Jacob?
– To się staje zbyt silne. Nie zdawałem sobie sprawy – te słowa nie były skierowane do nikogo w szczególności, Kulek jakby zamknął się w sobie.
– Musimy odjechać, ojcze. Na nic się tu nie przydamy – ponaglała go Jessica.
Peck otwierał już drzwi granady.
– Wsiadajcie – nakazał krótko. – Kulek i panie z tyłu, ty z przodu, Bishop. Frank, łap samochód patrolowy i jedź za nimi. Weź dwóch ludzi z obstawy.
Roper pospieszył do stojącego w pobliżu białego rovera; kierowca natychmiast zapalił silnik i z ulgą ruszył. Samochód minął granadę, gdy Bishop zamykał właśnie drzwi za Kulekiem i paniami. Inne wozy policyjne z piskiem opon zawracały i ustawiały się tak, by znów oświetlić teren. Szybko poruszające się samochody kilkakrotnie uderzały z głuchym stukotem w ciała czających się w mroku ludzi. Peck był zdziwiony widokiem tak wielu napierających na nich osób, ich postacie zastygłe w migającym świetle przypominały lisy na wiejskiej drodze, sparaliżowane nocą blaskiem reflektorów. Nie wiadomo, czy wszyscy byli ofiarami Ciemności. Może niektórzy przyszli zaciekawieni światłem i zgiełkiem? I tak się tego nie dowie; nie mieli wyboru, musieli wszystkich traktować jak potencjalnych wrogów.
Oparł się o szybę granady i powiedział do kierowcy:
– Jedź prosto do dowództwa. Nie zatrzymuj się pod żadnym pozorem. Jedź po prostu za samochodem patrolowym.
Inspektor szybkim krokiem szedł w kierunku rovera. Bishop krzyknął za nim:
– A co pan zrobi?
Peck odwrócił się i odpowiedział:
– Wyciągniemy stąd komisarza i cywilów, potem pojedziemy na drugą stronę rzeki. Wojsko samo sobie poradzi!
Peck odwrócił się i zaczął wykrzykiwać polecenia kierowcy wozu patrolowego, zanim Bishop zdążył mu powiedzieć, że komisarz policji leży chyba gdzieś na ziemi, martwy lub nieprzytomny. Peck trzepnął ręką w dach rovera i samochód wyrwał do przodu. Granada ostro ruszyła za nim. Bishopa wcisnęło głęboko w siedzenie. Przejechali zaledwie sto jardów, kiedy błysnęły czerwone światła stopu wozu patrolowego i oba samochody gwałtownie się zatrzymały. Bishop wysunął głowę przez okno i ogarnęła go bezdenna rozpacz.
Wylot ulicy całkowicie blokował tłum ludzi. Posuwali się naprzód, jedni biegli, drudzy szli wolno jak automaty. Niektórzy byli w stanie krańcowego wyczerpania, inni, ożywieni, poruszali się szybko, nie zwracając uwagi na światła. Nie wiadomo było, ilu ich jeszcze idzie, ale zdawało się, że setki, nieprzerwany strumień sunących ciał. Zbliżali się, wielu było uzbrojonych w przypadkową broń – metalowe pręty, noże, butelki od mleka. Jeden z biegnących trzymał przedmiot przypominający kształtem strzelbę.
Jessica siedząca tuż za Bishopem pochyliła się do przodu, usiłując dojrzeć, co się dzieje.
– Co tam, Chris?
Nie zdążył odpowiedzieć, gdyż kierowca stojącego przed nimi samochodu zdecydował, co robić dalej: rover wyrwał nagle w tłum, granada jechała tuż za nim. Jeżeli policjant w pierwszym wozie liczył na to, że tłum się rozstąpi i da mu wolną drogę, to się mylił: ludzie nie ruszyli się z miejsca i rover wjechał w tłum.
Jessica krzyknęła, widząc wyrzucane w powietrze ciała; reflektory granady oświetlały tę wstrząsającą scenę. Ich samochód zarzucił, gdy kierowca skręcił kierownicą, usiłując uniknąć uderzenia w tył unieruchomionego teraz rovera. Granada wyrżnęła bokiem w stojący przed nią samochód, wyrzucając pasażerów w przód.
Roper wysunął głowę z tylnego okna białego wozu i machnięciem ręki pokazał, aby jechali dalej. Jego kierowca, zszokowany widokiem tak wielu rozjechanych ciał, szybko doszedł do siebie i ponownie chciał uruchomić nadwerężony silnik, gdy koło maski rovera pojawił się mężczyzna. Trzymał strzelbę wycelowaną w przednią szybę.
Bishop usłyszał huk wystrzału i ujrzał, jak pękające szkło utworzyło nieregularną, nieprzejrzystą obwódkę błyszczącego srebra wokół czarnej dziury. Obaj policjanci siedzący z przodu wozu patrolowego zostali odrzuceni do tyłu, po chwili ich ciała osunęły się na siedzenia. Roper otwierał już drzwi, kiedy chwyciły go niecierpliwe ręce. Podniósł pistolet, lecz wytrącono mu go z ręki, gdy rzucił się nań tłum.
– Musimy mu pomóc! – krzyknął Bishop, łapiąc za klamkę.
Kierowca chwycił go, ściągając z powrotem.
– Nie ma mowy. Dostałem rozkaz, żeby was wszystkich stąd wywieźć i to właśnie mam zamiar zrobić.
– Nie możemy go tak zostawić.
– I tak nie mamy żadnej szansy, ich jest za dużo.
Zanim skończył mówić, samochód został otoczony. Napastnicy walili pięściami i prowizoryczną bronią w dach wozu. Wyciągnięte do Bishopa ręce szarpały go za twarz i ramiona. Kierowca roztropnie cały czas miał zamknięte okno. Bishop wyrwał się chwytającym go rękom i walił w nie z całej siły. Nie czuł litości ani dla tych ludzi, ani dla ich losu, budzili w nim tylko pełen obrzydzenia strach. Metal zazgrzytał o metal, gdy granada gwałtownie ruszyła. Tarcie między dwoma samochodami wysłało w powietrze deszcz iskier.