Выбрать главу

– To nie może być zbieg okoliczności. Wszyscy nie mogą ot tak po prostu mówić nagle o cieniach i demonach. Megan, Rose, Belinda, matka Shanny, a teraz jeszcze ta sprzedawczyni!

– I ty – dodała Jess.

– Tak i ja. Z tym, że ja nie tylko mówię. Wczoraj zrobiłam znacznie więcej. Niewykluczone, że jednego zabiłam. – Eve żałowała, że nie miała przy sobie jeszcze dwóch kotów, a może i dużego, kudłatego psa. – Wiesz co? Koniec zakupów.

Jess wyglądała, jakby chciała protestować, więc Eve uniosła rękę.

– Kolejna osoba mówi o demonach, a to znaczy, że lepiej zabrać się do tej sprawy. Zadzwonię do Lu-ke'a i mu powiem o najnowszych wydarzeniach.

– Masz rację – przyznała Jess. – Kiedy zobaczyłam tę dziewczynę krzyczącą na podłodze… przypomniała mi się Rose. Wtedy, w gabinecie pielęgniarki… to było straszne. Zadzwonię, żeby się dowiedzieć, co z nią. – Wyciągnęła z torebki komórkę.

Eve wyjęła iPhone'a i zadzwoniła do Luke'a. Nie wydawał się szczególnie zaskoczony, kiedy opowiedziała mu o tym, co wydarzyło się u Gucciego. Miała wrażenie, że Luke był ze sobą trochę bardziej szczery, jeśli chodzi o całą tę sytuację z demonami, niż ona i Jess. Nie mogła mówić za przyjaciółkę, ale sama w głębi duszy wiedziała, że zakupy to za mało, żeby odreagować rażenie błyskawicą ludzi, którzy cię napadli. Zaczynała się zastanawiać, czy jeszcze kiedykolwiek będzie umiała cieszyć się bezmyślnym popołudniem na zakupach.

Zakończyły rozmowy przez telefon mniej więcej w tym samym czasie.

– Dobre wieści. Chyba – oznajmiła Eve. – Ojciec Luke'a przyuważył, że Luke szukał informacji o Deep-dene. Uznał, że to super, że Luke interesuje się historią miasta i dał mu dziennik prowadzony przez poprzedniego pastora. Luke mówi, że w dzienniku jest o cieniach, demonach, dymie i tajemnicach ukrytych w kościele. Tylko go przejrzał, ale sądzi, że te tajemnice mają coś wspólnego z demonami. To znaczy z powstrzymaniem ich. Wieczorem mamy się z nim spotkać w kościele.

Eve uświadomiła sobie, że przez cały czas, kiedy mówiła, Jess nie odezwała się ani słowem. Żadnego „o rany", czy „naprawdę?". Nawet „hm". To było zupełnie do niej niepodobne.

Przebiegł ją dreszcz niepokoju.

– Co mówiła Rose?

– Nie było jej w domu. – Jess sięgnęła po Spiffy i przeniosła ją na swoje kolana.

Eve czekała. Musiało być coś jeszcze, ale nie chciała naciskać.

– Rozmawiałam z mamą Rose. Powiedziała, że właśnie wybiera się do Ridgewood. Rose trafiła tam wczoraj wieczorem. – Jess mocno objęła kotkę. Za mocno. Zwierzę wyswobodziło się i poszło z powrotem do sklepu.

Ridgewood. Klinika psychiatryczna, w której była Megan i matka Shanny.

Eve starała się, żeby jej głos pozostał spokojny.

– Jess, co się dzieje w naszym mieście? To jak jakieś cholerne zakażenie.

Jess pokiwała głową.

– Zakażenie demonami.

Przynajmniej jest pełnia, pomyślała Eve, kiedy tego wieczoru ona i Jess szły do kościoła. W Deepdene poza Main Street nie było latarni ulicznych, więc gdyby nie księżyc, w pobliżu kościoła byłoby absolutnie czarno.

– Dobrze, że jest pełnia – powiedziała Jess, obejmując się ramionami.

Eve się uśmiechnęła. Często im się to zdarzało -to znaczy myśleć o tym samym niemal jednocześnie. Wymyśliły nawet słowo „przyjaciółkopatia" na opisanie tego zjawiska.

Chociaż ten jasny księżyc ma jedną wadę, myślała Eve. Wszędzie tworzyły się cienie. Niezbyt przyjemnie jej się szło wśród cieni. Nie po tym, jak mówiły o nich Megan, matka Shanny, Belinda i Rose, a także ta dziewczyna w Guccim. Ale przecież nie mogła co chwila przebiegać z jednej strony ulicy na drugą, żeby trzymać się od nich z daleka. No w sumie, mogła. Ale nie zamierzała pozwolić, żeby opanował ją strach.

Na rogu Medway i Elm Jess przystanęła.

– Nie mogłybyśmy pójść Waszyngtona? Nie cierpię chodzić przy domu Dziwaczki, kiedy jest ciemno.

– Nadłożymy drogi… – Eve przestępowała z nogi na nogę. Nie chciała stać nieruchomo. Miała wtedy wrażenie, że cienie się do niej zbliżały. Podkradały. Żeby ją otoczyć swoimi mackami.

– Masz rację – przyznała Jess. – Chodźmy tędy. Przecież Dziwaczka i tak nigdy nie wychodzi z domu. – Ruszyły.

Dziwaczka tak naprawdę nazywała się Veronica Martin, ale wszystkie dzieciaki w Deepdene nazywały ją Dziwaczką od tak dawna, że teraz nawet rodzice tak na nią mówili. Od kiedy Eve pamiętała, Dziwaczka nie opuszczała swojego wielkiego rozpadającego się domu. Wszystko zamawiała, a kiedy przyjeżdżał dostawca, wsuwała kopertę z pieniędzmi pod drzwi.

Nikt z rówieśników Eve i Jess nigdy jej nie widział. Widziała ją za to babcia Jess. Razem debiutowały w towarzystwie.

– Mama Megan nie może się doczekać, kiedy Dziwaczka przeniesie się do jakiegoś miłego domu starców – powiedziała Jess. – Wkurza ją, że dom Dziwaczki psuje wygląd ulicy. To sprawia, że nie może wyciągnąć tyle, ile by chciała za sąsiednie domy. Była zachwycona, kiedy rodzice Mala wyremontowali swój nowy dom.

Eve musiała przyznać, że i ona była zadowolona, że Mal tu zamieszkał. Wyciągnęła rękę, żeby przesunąć dłonią po żywopłocie biegnącym wokół podwórka Veroniki Martin. Żywopłot był przerośnięty, całkiem zaniedbany. Inaczej niż żywopłot Mala, pomyślała.

W końcu zabrała rękę, ale żywopłot nadal szeleścił.

Eve zmarszczyła brwi, przyglądając się gałązkom. Zdecydowanie szeleściły. Wiał delikatny wietrzyk. Może to dlatego.

Ale teraz żywopłot się trząsł. Nie było mowy, żeby wietrzyk powodował coś takiego.

– Jess… – zaczęła Eve. Nim zdążyła dokończyć, z żywopłotu wysunęła się chuda, biała dłoń i złapała ją za nadgarstek.

Eve krzyknęła. Chciała wyrwać rękę, ale chude palce były mocno zaciśnięte na jej nadgarstku. Zerknęła między gałęzie. Zobaczyła parę starczych oczu. Dziwaczka.

– Uważaj na cienie – wychrypiała kobieta. Jej głos był szorstki, chrapliwy, jakby nie mówiła od lat. – One kryją się w cieniach.

Eve wyszarpnęła rękę, a palce Dziwaczki ześliznęły się i jej dłoni, zostawiając na jej grzbiecie ślady paznokci.

– W nogi!

– Demony! – zaskrzeczała za nimi Dziwaczka, kiedy rzuciły się do ucieczki. – Demony!

Eve i Jess nie zatrzymały się aż do Marigold Lane, przy której stał kościół. Eve w świetle księżyca widziała wyraźnie jego iglicę. Ciężko dysząc, zwolniły do marszu – szybkiego marszu. Została im już tylko jedna przecznica.

– Powinnam była włożyć swoje adidasy cheerleaderki. – Jess z trudem łapała oddech.

– To świętokradztwo wkładać je z innego powodu niż dopingowanie – przypomniała jej Eve. – Czy nie jest to pierwsza zasada chearleadingu?

– Och, racja. – Jess się uśmiechnęła. – Zdaje się, że znów będziemy musiały iść na zakupy, żebym kupiła jakieś normalne adidasy.

– Tak. – Eve żałowała, że nie były na zakupach. Na Main Street ciągle byli ludzie. I te staroświeckie latarnie, bajkowe światełka na drzewach. Tutaj, poza księżycem, jedynym źródłem światła były okna domów, ale one znajdowały się całe kilometry od ulicy.

Dlatego cienie są gęstsze, wytłumaczyła sobie Eve, próbując nie myśleć o tym, jak tamtego dnia, kiedy oglądały wystawy, Katy powiedziała, że wcześniej robiło się ciemno. Czy wtedy Katy widziała cienie? Czy to dlatego wydawało się jej, że było ciemniej?

Poza Main Street zawsze jest ciemniej, pomyślała. To dlatego teraz jest ciemniej. To jedyny powód.

Tyle że to nie wyjaśniało, czemu cienie zdawały się ruszać; owijały się wokół jej kostek jak Spiffy przed sklepem żelaznym; sięgały po nią z krzaków i drzew jak palce Dziwaczki.